Arbeit, arbeit, czyli ja i moja praca


 

Jestem szoferem. To lepiej brzmi niż kierowca, a na pewno lepiej niż zaopatrzeniowiec. Wożę ryby z portu na targ i do paru sklepów. Fajna robota. Człowiek się nie namęczy, nawet nie muszę dotykać tego śmierdzącego towaru. Po prostu zajeżdżam do portu i jedni ładują, a jak dobijam do sklepu to drudzy rozładowuję. Myk papierki i jazda następny kurs.

Jedynym mankamentem jest to, że trzeba wstawać kurewsko wcześnie. 4 rano to normalka. Dobrze, że to tylko 3 razy dziennie, bo kolejne 3 dni jeżdżę od popołudnia do wieczora i zwożę resztki na karmę dla bydła. Idzie wytrzymać. Tym bardziej, że szef płaci naprawdę nieźle. Nawet teraz jak jest kryzys nie pojechał po gaży. A mówią, że Żydzi są skąpi.

W robocie zawsze coś ciekawego sie trafi. Czasem jest śmiesznie, a czasem strasznie bywa. Raz Ruscy zajumali mi cały ładunek. Dobrze, że byłem wtedy z Pietem (Piet jest moim zmiennikiem), bo szef raczej by nie uwierzył i byłoby po robocie. A tak miałem świadka, że to nie ja ożeniłem towar na lewo.

Ruscy to w ogóle plaga. Cały przekrój społeczny. Bogate skurwiele wykupują całe kwartały, mafia kosi haracz i żeni herę, a jakieś studenciaki popierdzielają na zmywaku.

Marokańcy srają w drechy przed kacapami z mafii. Z jednej strony to dobrze, ale z drugiej strony Marok to człowiek, a Ruski to bydlę. Z takim się nie idzie dogadać. Te karki chrupią fetę na okrągło. Ptaszki im się kurczą, ale poziom agresji rośnie. Łyse pały w pancernych bimerach. Normalnie masakra.

Parę dni temu z Pietem byliśmy w enerefenie. Akurat wtedy był jakiś szczyt globalistyczny czy inny. Faszyści na granicy przewalili nam vana jakbyśmy byli jakimiś Bin Ladenami, albo co najmniej chcieli wysadzić im ten zasrany szczyt w powietrze. Ciekawe czym? Krewetkami.

Myślałby kto.

Miąłem jechać nad morze, ale dałem luz. Pojadę z dziewczynami i Bennym do Szwajcarii. Anneke ma tam jakąś kumpelę z dużą chatą w Alpach, a jak wiadomo tam się oddycha.

Tom

Średnia ocena
(głosy: 0)
Subskrybuj zawartość