… czyli Cezary Gmyz oprowadza nas po neo-peerelowskim „jądrze ciemności”.
I. Podróż do wnętrza systemu
Książka „Zawód: dziennikarz śledczy” to błyskawiczna i świetnie „czytająca się” podróż po patologiach III RP. Albo inaczej: nie tyle po patologiach, bo to sugeruje istnienie jakiegoś zdrowego trzonu, który jedynie tu i ówdzie uległ wynaturzeniu, ile po systemowych dysfunkcjach wbudowanych w ustrój społeczno-polityczny postokrągłostołowej Polski z pełną premedytacją – po to, by zainteresowani mogli czerpać z nich korzyści przez następne dziesięciolecia. Cezary Gmyz odpytywany przez Piotra Goćka oprowadza nas zatem po tym neo-peerelowskim „jądrze ciemności”, odkrywając kolejne obszary żerowisk formacji, którą pozwalam sobie nazywać Obozem Beneficjentów i Utrwalaczy III RP.
Wywiad-rzekę spina klamra, którą jest Tragedia Smoleńska. Lekturę zaczynamy od trotylu na wraku Tupolewa i okoliczności zwolnienia Cezarego Gmyza z „Rzeczpospolitej”, kończymy zaś opisem rozlicznych uchybień w trakcie smoleńskiego śledztwa (ze szczególnym uwzględnieniem roli Tomasza Turowskiego i generalnie polskiej dyplomacji, oraz Prokuratury Wojskowej). Nagromadzenie nieprawidłowości sprawia wręcz wrażenie celowego i systematycznego sabotażu uskutecznianego m.in. z powodu dojmującego strachu przed Rosją. Dość powiedzieć, że Andrzej Seremet przestrzegał Tomasza Wróblewskiego, że jeśli opublikują w „Rzepie” tekst o odkryciu śladów materiałów wybuchowych, to… będzie wojna. Ni mniej, ni więcej – wedle Prokuratora Generalnego jeden „nieodpowiedzialny” tekst w polskiej prasie może sprowokować Rosję do napaści. To pokazuje chyba najdobitniej skalę psychicznego sterroryzowania naszych elit przez reżim Putina. A tego typu kwiatków jest przytoczonych więcej. Wniosek jest jeden: ONI z własnej woli nie dopuszczą do odkrycia czegokolwiek, co mogłoby nie spodobać się Rosji.
II. Oblicza degrengolady
Ale cała ta „tragedia posmoleńska” jak nazwał kiedyś Ziemkiewicz to, co stało się po 10 Kwietnia, jest jedynie końcowym objawem wszechogarniającej degrengolady. W kolejnych częściach dowiadujemy się m.in. o skutkach lustracyjnego zaniechania i zbiorowym oporze wszystkich bez wyjątku wpływowych środowisk przed rozliczeniami. Przy okazji autor – znawca problematyki lustracyjnej – rozprawia się z całą mainstreamową antylustracyjną mitologią, obnażając zakłamanie i złą wolę dyżurnych przeciwników „grzebania w życiorysach”. Był to bez wątpienia jeden z grzechów założycielskich III RP skutkujący na najróżniejsze sposoby do dnia dzisiejszego. Choćby wspomniany wyżej Turowski – esbecki „nielegał” w Watykanie i jego tajemnicza rola w sprawie Smoleńska – przypomnijmy, że nagle, na miesiąc przed tragedią, został skierowany do Moskwy jako główny organizator wizyt dyplomatycznych…
W innym miejscu dowiadujemy się szczegółowo o sprawie willi Kwaśniewskich w Kazimierzu nad Wisłą, formalnie zarejestrowanej na kogo innego – z tego prostego powodu, że była para prezydencka nie byłaby w stanie udokumentować swymi legalnymi dochodami źródeł sfinansowania jej kupna. Akcja CBA została „utrącona” w ostatnim momencie – nadzorujący śledztwo przestraszyli się nazwisk…
Na mnie największe wrażenie wywarła jednak historia o nowelizacji prawa spółek handlowych napisanej pod zamówienie Ryszarda Krauzego – i jak można się domyślać – również innych oligarchów, pragnących uniknąć odpowiedzialności za wyprowadzanie pieniędzy ze swych przedsiębiorstw. Scena z noworocznego balu adwokatury na którym „środowiska biznesowe” wręczają ministrowi sprawiedliwości Krzysztofowi Kwiatkowskiemu pakiet zmian prawnych do realizacji, przebija nawet spoty PiS z kampanii w 2007 roku ze słynnym „Mordo ty moja” na czele. Dodam od razu, że w tej sprawie nie było niewinnych – wszystkie sejmowe ugrupowania w mniejszym bądź większym stopniu współtworzyły „partię Krauzego”, choć głównym rozgrywającym miał być Adam Szejnfeld z PO. W efekcie usunięto z Kodeksu Spółek Handlowych art.585, który mówił, iż kto działa na szkodę własnej spółki jest zagrożony karą pozbawienia wolności do lat pięciu. Nowelizacja weszła w życie bez vacatio legis i w takim trybie, że do ostatniej chwili nie wiedział o tym ani sąd ani prowadząca przeciw Krauzemu sprawę prokuratura. Na tydzień przed rozprawą... Tak się to robi, Panie i Panowie.
Wiele miejsca poświęcono również kwestii lustracji Kościołów różnych wyznań. Od razu powiem, że żadne nie zdało egzaminu (choć jedne „nie zdały mniej” a inne „nie zdały bardziej”). Przy okazji podważona została zasadność obiegowego stwierdzenia, iż konfidentami w Kościele Katolickim było maksymalnie 10% duchowieństwa. Niestety, odsetek TeWusiów był wyższy. W tym kontekście zostało rzucone ciekawe światło na słynne ubiegłoroczne „Orędzie” polskiego Kościoła Katolickiego i rosyjskiej Cerkwi, poprzedzone etapem „dyplomacji ikonowej”. Wielce czynny był tu długoletni konfident SB, arcybiskup Sawa – zwierzchnik Polskiego Autokefalicznego Kościoła Prawosławnego oraz – jakże by inaczej – słynny „Orsom” i „Ritter”, czyli dobrze nam znany Tomasz Turowski…
A do tego jeszcze opisy rzeźnickich metod polowania preferowanych przez Bronisława Komorowskiego, a jeszcze „detektywistyka historyczna” dotycząca II Wojny Światowej, a jeszcze smaczki z warsztatu dziennikarstwa śledczego (choćby instruktaż jak rozpoznać i zgubić „ogon” służb), a jeszcze… Tu już zmilczę, bo i tak boję się, że zdradziłem zbyt wiele, psując w ten sposób potencjalnemu czytelnikowi przyjemność lektury.
III. Ozdrowieńczy szok
Podsumowując, ogólną wymowę książki „Zawód: dziennikarz śledczy” można scharakteryzować następująco: obraz współczesnej Polski, jaki się z niej wyłania nie będzie może jakimś szczególnym zaskoczeniem dla czytelnika – nazwijmy go umownie – „prawicowego”, obcującego od lat z pozamainstreamowymi mediami. Niemniej, nawet dla niego parę rzeczy może stanowić niespodziankę, na zasadzie, że może być „aż tak”. Natomiast dla leminga, albo po prostu dla kogoś kto na co dzień sprawami publicznymi się nie interesuje, książka ta może być ozdrowieńczym szokiem (o ile nie odepchnie jej od siebie w odruchu niezgody na zburzenie obrazu świata w którym mimo pewnych tzw „bolączek” generalnie wszystko gra). Sądzę jednak, iż w miarę rozwoju sytuacji pod rządami Dyktatury Matołów, będą rosły szeregi ludzi gotowych przyjąć do wiadomości to, o czym opowiada im Cezary Gmyz. Dlatego pozycję tę warto nie tylko przeczytać samemu, ale pożyczyć, bądź polecić jej kupno znajomym.
No i na koniec jeszcze jedno: Cezary Gmyz to ostatni, bądź jeden z ostatnich Mohikanów dziennikarstwa śledczego z prawdziwego zdarzenia. Grupa ta – i tak niezbyt liczna w III RP – wykruszała się stopniowo, bądź popadając w różne wynaturzenia, bądź odchodząc z zawodu (pamiętacie chociażby Jacka Łęskiego?). I to jest kolejny powód dla którego warto się z tą książką zapoznać, bo kto wie, kiedy następnym razem pojawi się możliwość przeczytania czegoś podobnego.
Gadający Grzyb
„Zawód: dziennikarz śledczy”; z Cezarym Gmyzem rozmawia Piotr Gociek; Wydawnictwo Fronda PL sp. z o.o.; Warszawa 2013.
Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/