Dziś, tak jak w większość poprzedni ranków, wstał kilka minut po siódmej, co ma w zwyczaju czynić od niedawna. Wcześniej wstawał dużo wcześniej. Jak co rano zaparzył mocną kawę, upił dwa łyki i wziął lekki prysznic.
Zasiadł przed komputerem i wziął się do pisania, przy czym sączył całkiem spokojnie kawę.
Zabrał się za spisywanie losów swojego życia.
Sam był ciekaw ile prawdy – nie tylko o sobie – odkryje w tym swoistym zeszycie zeznań, a ile (mimo wszystko) zostanie przemilczane, lub ubrane w otoczkę tajemnicy, którą przykryje powłoka kurzu zapomnienia?
Na tu i teraz jeszcze nie wiedział, ale bardzo go to frapowało.
Co zwycięży – zdrowy rozsądek? (Dobrze zorientowani powiadają, że jest ryzykantem i zdrowy rozsądek nie może na długo zamieszkać u niego?)
Czy jednak przeważy chęć dokonania pewnego rozliczenia z życiem?
Postanowił. Nie będzie: lukru, pudru, filtrów wygładzających, inicjałów, nie będzie sztuczności ani picu. Czy zatem będą pozwy za naruszenie dóbr osobistych? Tego nie wiedział. Wielu rzeczy nie wie. Przyjdzie czas, to (może) się dowie. A może nie.
Jeśli górę miałby wziąć zdrowy rozsądek, tym samym zostałaby zafiksowana prawda. Zatem skoro ma zamiar opisać wszystko, wtedy też wszystko – cokolwiek owe wszystko znaczyć może – może się zdarzyć.
Książka, o ile znajdzie się na półkach, to zapewne w niewielkim kontrolowanym nakładzie. I tak szybko jak się pojawi, tak szybko zapewne zniknie, a to za sprawą uprzejmości wydawcy, który błyskawicznie poinformuje kogo trzeba, w co nie wątpił ani przez moment. To jego czarno widzenie rzeczywistości spostrzeganej przez pryzmat Herbertowskich wartości.
Na tym etapie pisania nie musiał rozstrzygać tych dylematów – te zapewne nadejdą same, kiedy ich czas nastanie. Tymczasem, póki co, zapisuje kolejne strony edytora tekstu kolejnymi zdarzeniami, sytuacjami, itd..
Gdzieś w tle tli się nadzieja, że książkę być może uda się jemu wydać własnym sumptem, co byłoby, zważywszy na jej treść, najlepszym początkowym rozwiązaniem, aby potem podrzucić gdzie i komu trzeba. Jednak do tego momentu – wydania – ma jeszcze sporo czasu, i miejsca do zapisania drukiem.
Pewne myśli rodzą się w bólach, inne wzrastają natychmiast, i równie błyskawicznie dojrzewają. W tym przypadku zdawał się niejako na ślepy los: z uwagą obserwując to co ma miejsce w kraju i poza nim, co nie pozostaje bez znaczenia dla owej opowieści.
W pełni zdawał sobie też sprawę, że dla jednych (dość wąskiego grona zainteresowanych czytelników) będzie to demaskatorski dokument faktu i prawdy. No cóż ces’ la vie.
Dla zdecydowanej większości pozostałych – bardziej przypadkowych czytelników – będzie to opowieść o życiu, przepleciona wątkami sensacyjnymi.
Na tę pierwszą myśl uśmiech sam pojawił się na jego obliczu. I niejako samo pisze się samo usprawiedliwienie. Skoro na „Naszej klasie” zdarza się ujrzeć materiały i nazwiska (parametry oficerów wywiadu i kontrwywiadu), które nigdy nie miały prawa ujrzeć światła dziennego, to dlaczego informacje o II i IV Wydziale nie miałby wreszcie (też) przecieknąć?
Co na to Moskwa? Nie wierzy łzom? Może uwierzą inni związani niewidzialnymi nićmi zapisów wytworzonych na rzecz MSW, a archiwami KGB.
Skro Bronisław W. był popełnił grzech przerwania zmowy milczenia, to dlaczego on miałby być związany tajemnicą spowiedzi?
Nie ma już tamtego „kościoła”. Nie takich świętych ziemia nosiła, nie takich przyjęła do siebie…
Odświeżony porannym prysznicem, wzmocniony trzecią kawą, zajął się spisywaniem nieznanych dotąd faktów.
Od czasu do czasu wstawał od biurka, aby pospacerować po mieszkaniu. Nie po to by rozprostować kości, lecz aby poukładać to, co z lekka zostało przykryte grubą kurtyną minionego czasu: w pamięci szukał właściwych danych, nazwisk, miejsc, spotkań, rozmów, dat.
To zapewne ze względu na obszerny materiał musiał dość często odchodzić na chwilę od komputera, aby pospacerować, aby przywołać obrazy skrzętnie ukryte w zwojach osobistej pamięci ‘ram’, aby nie pominąć tego co istotne.
Na ten akurat moment, nie potrafił właściwie skojarzyć osoby gen. A. (nie tego z ostatniego lotu CASY) z osobami generałów: B. i Sz. O ile tych dwóch dobrze pamiętał, o tyle pierwszy jakoś mgliście przewijał się w jego pamięci. Ale zapewne film sam się wyświetli, być może przy osobie szefa kontrwywiadu POW, majora W.? No, ale na to wszystko przyjdzie czas.
Tymczasem pamięć poprowadziła go na początek pewnej ścieżki, która była tą ścieżką do dziejów, na które dziś historia patrzy przez różne okulary – nie koniecznie dość ostre, raczej są one bardziej różowe..
Lata1979 – 1982. Miejsce: B. M. i S. M. w Pszczółkach.
W firmie obsługującej PKP pracowało wielu specjalistów. Zatrudnienie też mieli szczególni specjaliści innej branży, która absolutnie nie miała nic wspólnego z profilem zakładu.
Ten zakład, w którym pracę zaczął w pierwszy dzień zimy stulecia, zajmował się obsługą sprzętu i maszyn – w większości żółtego koloru wyprodukowanych w Austrii, których zadaniem było układanie i naprawa wielkiej sieci pajęczyny torowisk.
Tym innym specjalistą był niejaki pan Malinowski. Nikt wtedy dokładnie nie wiedział, czy był gumowym uchem, czy ruskim agentem?
Dla zdecydowanej większości był świnią, która swój ryj zawsze i wszędzie wtykała jak tylko coś się działo.
Ktoś niezorientowany mógłby pokusić się i powiedzieć, że pan kierownik miał dobrego nosa.
Nie, skądże! On miał świński ryj i kilka kundli, co na czas donosili, na równie świńskie ucho Malinowskiego.
Do tematu i osoby pana kierownika, zapewne trzeba będzie wrócić troszkę później, jak tutaj się co nieco wyjaśni.
Praca ciekawa, w większości w terenie: podróże służbowe, nowe miejsca, nowi często ciekawi ludzie.
Zima zaczęła się wycofywać; śnieg zaczął znikać w równie szalonym tempie jak zaczęło przybywać wody w rzekach. Potem przyszła wiosna. Pierwsza, taka zupełnie inna. A zaraz po niej upalne lato.
Właśnie wiosną poznał J. Jaskiernię – wtedy ten jeszcze nie był doktorem. Latem poznał Olka, tego, który chwilę potem został przewodniczącym ZSMP, a chwilę później ministrem sportu. A jeszcze później został „pierwszym”.
Tego też lata poznał Kozakiewicza – nie tego od gestu.
Tego z tyczką był poznał wcześniej, na hali Bałtyku, podczas wspólnych zimowych treningów lekkoatletycznych pod dachem.
Władysław skakał wysoko; ruskim pokazał nawet jak wysoko, no i pokazał im wreszcie (za cały naród w geście…atoli dobrej woli?) gdzie się zgina dziób pingwina.
A on? Też skakał, tyle, że w dal (6,66) i trójskok jeszcze lepiej; oraz biegał i to całkiem nieźle, różne dystanse. Dobrze się zapowiadało.
Z tamtego okresu pozostał Młodzieżowy Dyplom Olimpijski.
Wystarczyło zrobić dwa wyniki, aby zdobyć minimum i pojechać na Moskwę.
Niestety nie zdobył. Poważne komplikacje z zatokami spowodowały, że jego mięśnie owszem były jak z granitu, ale nie od wytrenowania, lecz od milionowych dawek penicyliny, którą otrzymywał regularnie po dwa razy dziennie przez dwa tygodnie, a potem raz jeszcze i jeszcze. Jego pośladki przypominały poduszki na igły.
Cóż, ale przyjemność pozostał. To za sprawą królowej sportu miał poznać nie tylko Władka. Poznał Renatę Pętlinowską; trenował z braćmi Zielkie, Sadkowskimi, Czesławem Prądzyńskim, spotkał wielu innych wspaniałych kadrowiczów. Pot wylewali pod bacznym okiem trenerów: Nowaka i Nowakowskiego.
Tamten Kozakiewicz, był szefem szkolenia kadr ZSMP na obozie w Stężycy, na którym jemu zaproponowali fuchę – instruktora ds sportu. Zgodził się. Obóz to obóz. Znał ich smak, urok i magię. Na tym też było ciekawie. Sporo ślicznych dziewczyn.
Była też ideologia, której akurat nie musiał słuchać. Zamiast słuchania pieprzenia o wyższości socjalizmu nad zgniłym konsumpcyjnym kapitalizmem, wolał pływanie z ciemnooką szatynką – ratownikiem WOPR i zawody z innymi ślicznymi dziewczynami z obozu obok. Poznawał kunszt sztuki kochania. Poprzeczkę stawiał sobie wysoko. Nie lubił tych łatwych, te omijał dużym łukiem. Pieprzenie dla samego pieprzenia nie było jego celem. Wolał ścigać znikające punkty.
_____________________________________________________________
Wszystkie wymienione na kolejnych stronach niniejszego zapisu: imiona, nazwiska, daty, miejsca i zdarzenia, a też okoliczności i przywołane dokumenty, należą do gatunku fikcji literackiej.
Nie są prawdziwe, tak samo jak nieprawdziwym był okres istnienia fikcyjnego państwa PRL.. Jak nieprawdziwym – urojonym był obowiązek pracy; jak fałszywymi były bilety NBP, dowody i paszporty te do KDL też...