Oprócz gnojenia polskiej dumy narodowej na użytek wewnętrzny, stało się coś po stokroć gorszego – zaczęliśmy „pedagogikę wstydu” eksportować.
I. Przykrawanie historii
Przepraszam tych z Państwa, którzy oczekiwali na zapowiadany tydzień temu drugi tekst o Międzymorzu, ale chwilowo (tj. do następnego numeru „PN”) musi on ustąpić miejsca sprawom bieżącym. Wszystko przez tego aroganckiego bałwana z FBI, który postanowił pójść tropem „polskich obozów zagłady” i przemawiając na otwarciu wystawy w waszyngtońskim Muzeum Holocaustu umieścił Polskę wśród „współwinnych” – obok Niemiec i Węgier – co jak raz zbiegło się z rocznicą wybuchu powstania w warszawskim getcie. Jak powszechnie wiadomo, żydowskie powstanie było jedynym (prócz ruchawki w Paryżu) powstaniem w okupowanej Europie, a zagładzie getta przyglądała się biernie ludność Warszawy wraz z Armią Krajową, zacierając po cichu ręce, że Hitler wreszcie robi z Żydami porządek. Do tego dołóżmy sięgający międzywojnia zwierzęcy antysemityzm wysysany z mlekiem matek powodujący, iż właśnie w Polsce „naziści” postanowili zrealizować swój plan eksterminacji licząc na masową pomoc miejscowej ludności – i otrzymamy pigułkę wiedzy połykaną od dziesięcioleci przez amerykańską i izraelską młodzież (tej ostatniej robi się dodatkowo intensywne pranie mózgów przy okazji obowiązkowych wycieczek do Auschwitz).
Czy można się zatem dziwić, że podczas wizyty w Muzeum Holocaustu prominentny przedstawiciel prezydenckiej administracji skorzystał z okazji, by wyjść naprzeciw żydowskiej polityce historycznej? Nie można, tym bardziej, że kierunek wskazał jego pryncypał, Barack Obama, niemal równo trzy lata temu mówiąc o „polskich obozach śmierci” – i to, jak na urągowisko, w laudacji na ceremonii przyznania pośmiertnie Janowi Karskiemu Prezydenckiego Medalu Wolności. Temu samemu Karskiemu, którego raport został skrzętnie zignorowany przez zachodnich „sojuszników”. W takim kontekście wychodzi na to, że Karski był donosicielem alarmującym o zbrodniach Polaków. Teraz już wiemy, dlaczego z tym medalem dla Karskiego się nie śpieszono – jeszcze powiedziałby coś niestosownego, a tak, kilkanaście lat po śmierci „kuriera z Warszawy”, można odpowiednio przykroić również i jego historię.
II. Polska z plasteliny
W USA obie główne siły polityczne starają się żyć dobrze z żydowskim lobby, a najłatwiejszym sposobem na ukontentowanie wpływowej diaspory jest oczernianie Polaków, z których żydowskie organizacje, takie jak grupa HEART, chcą wydusić 60-65 mld USD. Ponieważ głównym eksponentem żydowskich interesów są Republikanie, więc Demokraci – zwłaszcza w obliczu chwiejnej postawy Obamy wobec Izraela – skorzystali z okazji, by tanim kosztem zarobić kilka punktów i właśnie do tej robótki oddelegowano Jamesa B. Comeya. Koszt prawdziwy poniesiemy my. Żydzi robią z wmanewrowania nas w odpowiedzialność za holocaust moralną podkładkę dla swych roszczeń finansowych, a kolejne rządy amerykańskie „naciskają” na swego „strategicznego partnera” w Europie, by ten w końcu owe wymuszenia zaspokoił. Zresztą, jesteśmy tu niczym plastelina, jeśli wspomnimy na ujawnione przez Wiki Leaks dywagacje Komorowskiego snute przed amerykańskim ambasadorem o spłaceniu haraczu z ewentualnej prywatyzacji lasów państwowych. Dlatego teraz te wszystkie pokrzykiwania, żądania przeprosin i wzywanie ambasadora Stephena Mulla na dywanik możemy sobie, jako państwo, wsadzić w buty, bo sami przez ostatnie 25 lat walnie się do takiego postrzegania nas przyczyniliśmy.
Nie wikłając się w prehistorię zjawiska, całą tę celowo indukowaną falę antypolskiej propagandy na Zachodzie skrzętnie podżyrowaliśmy w ostatnim 25-leciu III RP, idealnie orkiestrując się z przekazem ośrodków zagranicznych. Otóż główną dominantą publicznego dyskursu w kwestiach historycznych po 1989 roku stała się organizowana przez michnikowszczyznę i wspierana przez władze państwowe tzw. „pedagogika wstydu”, jak ją określił Bronisław Wildstein. Historię Polski, zwłaszcza tę najnowszą, przedstawiano jako pasmo zbrodni, szowinizmu, klerykalnej ciemnoty, antysemityzmu, bądź bezrozumnych szaleństw i „wymachiwania szabelką”. Słowem, przeciętny Polak miał się wstydzić swej spuścizny, odczuwać zażenowanie na myśl o własnej historii i żyć w permanentnym poczuciu niższości względem innych, nowocześniejszych narodów oraz w nieustającym kompleksie winy wobec Żydów. Operacja ta miała na celu przekształcenie Polaków w bezwolną, łatwo sterowalną masę, co prócz doraźnych korzyści politycznych służyć miało dalekosiężnej inżynierii społecznej, polegającej na tresurze ideologicznej mającej przepoczwarzyć nas docelowo w prawdziwie „multikulturowe” i „otwarte” nowoczesne społeczeństwo na wzór Zachodu. Owa „modernizacja przez kserokopiarkę” (R. Legutko) nie zakończyła się wprawdzie pełnym powodzeniem, coś tam jednak z niej zostało. Mimo obserwowanego od jakiegoś czasu odrodzenia świadomości patriotycznej, Polacy wciąż w dużej mierze pozostają, najogólniej mówiąc, niepewni swego, czego wyrazem jest choćby podszyta kompleksami troska o to „co świat o nas powie”, na czym przez długie lata jechała propaganda reżimowych mediów i PO.
III. Eksport pedagogiki wstydu
Socjotechnika samoupodlenia była i jest konsekwentnie wspierana przez rozliczne instytucje publiczne, w szczególności te odpowiedzialne za sferę kultury i edukacji – czyli, mamy do czynienia z nadzorowaną przez aparat państwa społeczną indoktrynacją. Jednakże – i tu dochodzimy do sedna – oprócz gnojenia polskiej dumy narodowej na użytek wewnętrzny, stało się coś po stokroć gorszego. My zaczęliśmy „pedagogikę wstydu” eksportować, wręcz epatować nią na zewnątrz. Można powiedzieć, że tak jak sferze popkultury naszym hitem eksportowym są gry komputerowe, tak w sferze ideologicznej, kulturalnej i co za tym idzie, politycznej, naszym „hitem” stał się eksport samobiczowania, zwłaszcza w kontekście holocaustu – i to akurat wtedy, gdy zarówno Niemcy, jak i Żydzi postawili na konsekwentną rewizję historii. Można rzec, że nasza anty-polityka historyczna została ściśle skorelowana z polityką historyczną wyżej wspomnianych.
Nie sposób tu przecenić roli Jedwabnego, jako symbolu „polskiego uwikłania w holocaust”. Mieliśmy skwapliwe podpisywanie się pod ponurymi bredniami J.T. Grossa, przeprosiny Kwaśniewskiego, wstrzymanie prac ekshumacyjnych przez ówczesnego ministra sprawiedliwości Lecha Kaczyńskiego pod naciskiem środowisk żydowskich (ech, te filosemickie umizgi prawicowej inteligencji…), wreszcie list Komorowskiego ze słowami, iż „naród ofiar musiał uznać niełatwą prawdę, że bywał także sprawcą” – a wszystko to w strachu, by zadrażnienie stosunków z Izraelem nie osłabiło naszych „transatlantyckich więzi” ze Stanami Zjednoczonymi. W ten sposób sami otworzyliśmy się na szantaż moralny, więc nie dziwmy się, iż jest to skwapliwie wykorzystywane.
Tymczasem, eksport „demonów polskiego antysemityzmu” trwa w najlepsze. Produkcja inspirowanego Grossem „Pokłosia” połączona z projekcjami w ambasadach; zaimportowanie niemieckiego paszkwilu „Nasze matki, nasi ojcowie”, co było wyraźnym sygnałem naszej zgody na kreowanie żydożerczego oblicza Armii Krajowej; wreszcie, ostatnie fetowanie „Idy”, której nie bez przyczyny przyznano Oskara – to tylko najgłośniejsze przypadki. Swoje zrobił też obłęd „dialogu” polsko-żydowskiego i katolicko-żydowskiego, który szybko stał się jednostronnym dyktatem, pasmem wymuszeń, byśmy przyznawali się do coraz to nowych win. A wszystko to połączone z kompletnym brakiem międzynarodowych działań na rzecz promocji polskiej historii i dokonań. Dopiero w ostatnich latach placówki dyplomatyczne pod ewidentnym naciskiem krajowej opinii publicznej zaczęły niemrawo reagować na sformułowania o „polskich obozach koncentracyjnych”, przy czym jest to piarowskie działanie na rynek wewnętrzny, by pokazać, ze jakoś odfajkowano sprawę. Nieliczne procesy wytaczają osoby prywatne, nie państwo polskie.
Dziś ambasador w USA, Ryszard Schnepf, wysyła do dyrektora FBI pismo z protestem. Ta sama ambasada w Waszyngtonie z dumą informowała 4 marca 2014 r. na swych stronach, że „w ramach specjalnego bloku polskiej kinematografii »Spotlight on Polish Cinema« prezentowanego podczas tegorocznego waszyngtońskiego Festiwalu Filmów Żydowskich, w stolicy USA odbył się pokaz wielokrotnie nagrodzonego obrazu »Pokłosie«”, zaś ambasador Schnepf w specjalnym wystąpieniu stwierdził: „Pokłosie to film, który pokazuje jak w uczciwy sposób powinniśmy się zmierzyć z trudnymi i nie zawsze chwalebnymi momentami przeszłości naszego kraju”. Oto eksport pedagogiki wstydu w pełnej okazałości. Zatem nie oburzajmy się, że w „Washington Post” Laurence Weinbaum, historyk specjalizujący się się w sprawach polsko-żydowskich i dyrektor Rady Spraw Zagranicznych Izraela, działającej pod auspicjami Światowego Kongresu Żydów, pisze o polskiej niechęci do zmierzenia się z ciemną stroną swojej historii, a pan James Comey krótko oznajmia, iż nas nie przeprosi. I słuszna jego racja, bo niby po co? Wszak przyzwyczailiśmy wszystkich wokół, że od przepraszania to my jesteśmy.
Gadający Grzyb
Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/
Na podobny temat:
http://blog-n-roll.pl/pl/haracz-na-raty#.VTuxZfBvAmw
http://niepoprawni.pl/blog/346/finansowe-heart-izraela
Artykuł opublikowany w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 16 (27.04-12.05.2015)
komentarze
Panie Piotrze!
Jak wiadomo za Jedwabne powinni przepraszać Niemcy.
Pozdrawiam
Myślenie nie boli! (Chyba, że…)
Jerzy Maciejowski -- 03.05.2015 - 09:39@JM
Oczywiście, że tak.
pozdrawiam
Gadający Grzyb
Gadający Grzyb -- 07.05.2015 - 16:58