Fabryka
Wszedł po stalowych stopniach wmurowanej w ścianę drabiny i starając się zachować ciszę, podniósł brudnożółtą, ciężką klapę. Mniej więcej metrowy – łańcuch, który niczego już nie zabezpieczał uderzył go lekko w prawy policzek. Z góry, wprost w twarz posypał się kurz.
Podtrzymując najpierw dłonią a potem barkiem, stalowego smoka, wdrapał się ostrożnie na pokryty przynajmniej pięciocentymetrową warstwą kurzu podest i ostrożnie zamknął klapę.
Było już prawie zupełnie ciemno, a trzy tafle szkła, które oddzielały go od świata zewnętrznego były tak brudne, że z trudem dostrzegał bladą kulę księżyca w pełni. Pustą halę fabryki mrok pokrył całkowicie. Na czworakach przemierzył swoje schronienie. Cieszyła go nienaruszona warstwa kurzu. Był pierwszy. W kącie rozłożył koc, ale po namyśle zmienił zamiar i na wszelki wypadek rozścielił go na klapie wejściowej.
Całe to miejsce wyglądało na całkiem solidne schronienie. Stal przerdzewiała, tylko w jednym narożniku, tam, gdzie wypadł kawałek szyby. Wyjrzał na zewnątrz. W zamglonym świetle księżyca widział dachy, oddalonych o kilkadziesiąt metrów, domów osiedla, pokruszone wieżyczki kominów.
Jedyną wadą było to, że w tym miejscu nie mógł użyć maszynki spirytusowej. Odsunął koc, otworzył klapę i ostrożnie zszedł na dół w ciemność, w lewej ręce niosąc plecak z jedzeniem i na wszelki wypadek nóż.
Posuwając się po omacku wzdłuż ściany dotarł do stalowych drzwi pomieszczenia, przez które dostał się do fabryki. Wszystkie inne wejścia były zaspawane, zamknięte metalowymi sztabami, ale gdy wieczorem czołgał się wzdłuż muru, znalazł w gęstych, kłujących chaszczach okrągły otwór po wyrwanym ze ściany wentylatorze.
Teraz wrócił do tego pomieszczenia. Zamknął za sobą drzwi, otwór zatkał walającymi się w kącie zetlałymi workami.
Zapalił świeczkę i rozejrzał się po tym niewielkim pomieszczeniu. Ze ścian zwisały bezużyteczne kable. Na zardzewiałej skrzynce odczytał niewyraźny napis: RG-2roz, a poniżej Kompr…1, Kom…..2 i na samym dole samotną trójkę. Na betonowej posadzce leżała czerwona, plastikowa miednica. Odwrócił ją i usiadł.
Do aluminiowego garnka nalał wody i wsypał z woreczka garść grochu. Posolił, napił się wody z butelki a potem już tylko czekał a czekając odpoczywał. Zgasił świeczkę i pomieszczenie oświetlał tylko pełgający płomyk spalanego denaturatu. Oparty o ścianę chwilami drzemał, groch bulgotał w garnku a dookoła panowała niezmącona niczym cisza.
Poczuł ulgę i coś w rodzaju szczęścia. Od dawna nie zaznał takiej błogości. Najwyraźniej, przypadkiem udało mu się trafić do enklawy. Przez chwilę spał i śniła mu się ciemność, ale nie taka całkiem zwyczajna ciemność, jaką można pospolicie określić brakiem światła, tylko całkiem dzika, bezwzględna ciemność. Taka, która nie zna czerni.
Basia
-Basia, Basia… zawołał cichutko, a gdy wiewiórka wskoczyła mu na kolana wręczył jej ułomek piernika. Próbował pogłaskać ją po łebku, ale ta czmychnęła z łupem znikając w trawie, która zarosła dawno temu żwirowe alejki parku. Pomimo tego, że siedział na ławce w cieniu rozłożystego klonu upał dawał mu się we znaki. Z niepokojem myślał o drodze jaka go czekała. Wyglądał znakomicie. Był idealnie stary, ale przesadził ze strojem nie spodziewając się aż takiego upału. Po namyśle zdjął z pod marynarki czerwony sweter i schował go do plastikowej torby.
Kwadrans przed spotkaniem z wiewiórką zażył na wszelki wypadek tabletkę maskującą; tabletkę męki – jak nazywał fioletowe maskujące drobiny. Już stracił ostrość widzenia i zaczęły drżeć mu ręce. Jeszcze czekał na znajomy ból kręgosłupa dzięki któremu przez kilka godzin nie będzie mógł się wyprostować a na twarzy i dłoniach pojawią się niezawodne i niezmywalne przebarwienia.
Na karku poczuł muśnięcie. To na poczerniałym złuszczonym z farby oparciu ławki rozsiadła się wiewiórka i pilnie mu się przypatrywała. Założył, wyjęte z kieszeni marynarki okulary i wstając położył na deskach ławki, przełamany na pół wyschnięty pierniczek. Ból szarpnął jego ciałem wymuszając lekkie zgarbienie pleców. Musiał wreszcie opuścić Arkadię. Uśmiechnął się, bo cóż to teraz za arkadia z tej Arkadii?
Park zarósł i opustoszał uznany za niebezpieczne miejsce. Przez dwie godziny spotkał w nim, poza kaczkami, wiewiórkami, dwie staruszki i jakiegoś desperata. Nazwy, zostały tylko nazwy. Gdzieś tu stał pałacyk Sowińskiego a zostały kaczki i nazwa.
Dokumenty miał w porządku. Nie był notowany, a mimo to chwila nieuwagi poprzedniego wieczoru o mało nie przyprawiła go o zgubę. Miał szczęście, że jego prześladowcy byli w wieku iście matuzalemowym a on nie był zamaskowany, ufając swoim aktorskim zdolnościom i dzięki temu mógł biec i w końcu ukryć się przed pociskami wystrzeliwanymi na oślep przez tak marnych prześladowców.
Zbierając się do drogi namacał w kieszeni marynarki słoiczek. Skropił się zaduchem starości zmieszanym z jaśminową wodą kolońską i na wszelki wypadek wyrzucił szklane naczynie do stawu ku zdziwieniu i oburzeniu kaczek. Był gotowy do drogi i ruszył przed siebie od czasu do czasu wspierając się na lasce.
komentarze
Panie Jacku!
Czy to początek powieści?
Pozdrawiam
Jerzy Maciejowski -- 29.04.2012 - 21:46re: 1-1
Nie w ten sposób.
Wspólny blog I & J
Jacek Jarecki -- 30.04.2012 - 05:42