Wracamy do piwnicy. Kapusta.
W piwnicy stały trzy kamionkowe dzieże. Dwie potężne i jedna nieco mniejsza. Potężne służyły do przechowywania kiszonej kapusty domowej roboty. W mniejszej kiszono ogórki.
Była też, zawinięta w “śliski” papier szatkownica do krojenia kapuścianych łbów. Gilotyna, jak ją nazywałem.
Kapusta pochodziła z działki. Kapuściany dzień to było wielkie przedstawienie.
W małym mieszkanku na pierwszym piętrze królowała kapusta. Główki w torbach, siatkach i kartonach.
Sadzonki kapusty, podobnie jak wszystkie inne, przeznaczone na działkę wzrastały z nasion w cieple kuchni, na blatach parapetów i szafkach. To był czas, gdy babcia była ogrodniczką.
Zbierane na działce nasiona miały swoje miejsce w szufladzie kuchennego stołu. Papierowe zwitki ściągnięte gumkami, starannie opisane, by się na przykład maciejka z mejeranką nie pomyliły.
Pracowałem gdy kapusta rosła na działce, zbierając szkodniki – larwy bielinka kapustnika i wszelkie inne robactwo atakujące pięknie kształcące się główki. Zbierałem larwy i gąsienice do słoiczka, podobnie zresztą jak stonkę z ziemniaczanych radlin. Pracowałem wytrwale a dziadek wypłacał za standardowy słoiczek jakąś drobną sumę. Nie pamiętam ile, ale za gąsienice dostawałem więcej, z powodu “większej obrzydliwości” Wszyscy byli zadowoleni, ponieważ było to działanie bardzo ekologiczne. Jasne, że gdy dochodziło do plagi, w ruch szedł Azotoks czy inne chemiczne świństwo. Zebrane przeze mnie szkodniki były eksterminowane przy pomocy trucizny.
Kapusta w końcu, jak to kapusta, urosła i w końcu trafiła do domu. Dziadek siadał na krześle w kuchni i szatkował kapustę jak sto diabłów, wprost do wielkiej emaliowanej misy. Babcia biegała z główkami, a ja miałem radochę, ponieważ, gdy kapusta trafiała do kamionkowego skarbca, deptałem ją skromnymi, wyszorowanymi stopkami.
Deptałem dzielnie, warstwa po warstwie, a mama wybierała niepotrzebne kapuściane soki metalowym garnuszkiem. Z dzieży wyłaziłem na rozłożony ręcznik i odpoczywałem, siadając na krzesełku.
Resztę soków dziadek wyciskał pięścią. Uważam, że większość skutecznej pracy, biorąc pod uwagę jego siłę i moją marną, wówczas, posturę, była po jego stronie. Cóż, dorośli rozdawali dzieciom okazje do zabawy.
Dzieło kończyło zamknięcie dzieży z kapustą wklęsłą, kamionkową przykrywką na której kładziono kilkukilowy kamień. Kapuściana woda delikatnie zakwitała na jego obrzeżach, za to, pod talerzem był sam osobliwy “cymes”
Ogórki kiszono podobnie, tyle, że bez szatkowania i udeptywania. Poza przyprawami, do dzieżki maszerował koper i czosnek wraz z łupinami. Kiszonych ogórków wówczas nie jadałem. Prawdę mówiąc – byłem niejadkiem.
Mlecznie.
Nie chciałem jeść dań mlecznych, ale dorośli znając moje anglofilskie skłonności najzwyczajniejszą w świecie owsiankę przemianowali na porridge, wpierw przerabiając mój stosunek do owsianki w czasie wieczornego, głośnego czytania jakiejś angolskiej książczyny, której bohater na śniadanie opychał się owsianką. Zadziałało.
Pijałem też kakao, ale o dziwo, nie gustowałem w oryginalnym holenderskim Van Houten, które podsyłała mi chrzestna w przepięknych, zafoliowanych pudełkach, przedkładając nad nie jakieś podejrzane “instant” które kupowało się w papierowych torebkach po trzy złote, a które było ozdobione rysunkiem zadowolonego, nie wiedzieć z czego Murzyna.
Mleko kupowało się w szklanych, litrowych butlach bez etykiet. O zawartości tłuszczu informowała barwa aluminiowego zamknięcia. Nie był to ani kapsel, ani zakrętka. Ot, aluminiowa blaszka, maszynowo naciągana i ociskiwana na wylocie szyjki.
Standardowe mleko miało blaszkę o kolorze srebrnym, chude błękitną a tłuste żółtą.
Podobnie zamykano i oznaczano buteleczki ze śmietaną.
Jakością przerastało współczesne mlekopodobne wynalazki, ponieważ można je było przelać do słoika i zostawić “na zsiadłe”. Dzisiaj spotyka się ludzi, którzy nie znają smaku ani wyglądu prawdziwego, zsiadłego mleka. Owszem, można kupić, ale niewiele ma to wspólnego ze “zsiadłym”, jakie pamiętam.
“Zsiadłe” gęstniało i szło do góry, podczas gdy na spodzie ujawniała się warstwa maślanki, którą, gdy się zlało do szklanki można było wypić osobno. Przeważnie aby uzyskać w miarę jednorodną konsystencję firlano mleko używając do tego drewnianego koziołka.
Na upały – Pierwsza rzecz w świecie! Słoik wyjęty z dna szafki, z chłodnego miejsca. A, przypominam sobie przy okazji, że lodówki w pierwszym domu się jeszcze nie dorobiliśmy. Były tylko mniej czy bardziej chłodne miejsca.
Aby zakończyć mleczne wspomnienia muszę się przyznać, że zbierałem te blaszki – kapsle nie kapsle. Myłem je starannie i chowałem do szufladki w szafie, stojącej w przedpokoju. Niestety, pomimo moich zabiegów ujawniał się w szufladzie, osobliwy, mleczny odorek.
Po co zbierałem kapsle?
A po to by je potem wyklepywać młoteczkiem i wygładzać odwróconą łyżeczka, a tak przygotowane były znakomite i użyteczne. Można je było wykorzystywać do zdobienia żołnierzyków, fortyfikacji, ale przede wszystkim, cięte, zwijane, krojone w gwiazdki, nawlekane na nitki, znakomicie nadawały się do robienia ozdób świątecznych.
Ozdabiały też moją kartonową zbroję.
komentarze
Panie Jacku!
Woda spod kwaśnego mleka nigdy nie będzie maślanką. Ta powstaje w procesie klecenia masła ze śmietany. :)
Wspomnienia prima sort.
Pozdrawiam
Jerzy Maciejowski -- 28.05.2012 - 10:27Wiem!
Nie mam pojęcia skąd się ta maślanka wzięła? W innych miejscach poprawiłem wczoraj ale na TXT sądziłem, że niczego nie zmieni jak kilka dni poczekam.
Serwatka!
Gdzie moja serwatka utracona!
Gdy za jakiś czas dojadę na wieś, przyznam się publicznie jak kradłem z kuzynami pyrki z parownika, gdzie szykowane były dla świniaków. Nie z głodu a dla smaku!
Wspólny blog I & J
Jacek Jarecki -- 28.05.2012 - 17:40