Panie Dariuszu!

Panie Dariuszu!

Podyskutujmy poważnie o mitach:

antos

Dużą popularność wśród nauczycieli zyskała ostatnio teoria wielorakiej inteligencji.

Chwilę wcześniej robiła karierę koncepcja inteligencji emocjonalnej, co jest oksymoronem. Nie ma czegoś takiego jak inteligencja emocjonalna, choć Laboratorium Technik Diagnostycznych PTP znormalizowało metodę badawczą mającą toto badać.

Wiele ośrodków szkoleniowych i tzw. projektów edukacyjnych propaguje teorię amerykańskiego profesora z Harvardu – Howarda Gardnera.

Czy nie zauważył Pan, że tak jak za komuny byli „uczeni radzieccy” tak teraz są naukowcy amerykańscy. Gdy moje dziecko nauczyło się samo czytać głoskójąc, usłyszałem, że to najtrudniejsza metoda, bo amerykanie uczą swoje dzieci czytać całymi wyrazami i to jest lepsza metoda. Była w owym czasie (około 2000) propagowana w Polsce. To, że język angielski nie jest językiem fonetycznym, a polski i owszem, nie robiło naszym piewcom wyższości tej metody żadnej różnicy. Natomiast dzieciom jak widać robi.

Ostatnio Ministerstwo Edukacji Narodowej pilotuje nawet projekt edukacyjny, finansowany przez Unię Europejską (koszt 46 mln zł), który obejmie swym zasięgiem ponad 130 tyś. uczniów z 2700 szkół podstawowych.

Samo istnienie MEN jest wrzodem na d**ie narodu. Te 46 milionów to niewielkie pieniądze marnowane przez tę nikomu niepotrzebną instytucję. Nie ma o co się strzelać.

H. Gardner założył istnienie ośmiu różnych inteligencji (w nowszych pismach tę liczbę powiększył do 12): matematyczno-logicznej (cecha – zamiłowanie do myślenia abstrakcyjnego), ruchowej, kinestetyczej (łatwość uczenia się przez ruch i w ruchu, zabawa, gry), muzycznej (wrażliwość na świat dźwięków, rytmu), wizualno-przestrzenna (preferowanie myślenia obrazowego, “wzrokowiec”), intrapersonalnej (głęboka samowiedza, refleksyjność), interpersonalnej (łatwa umiejętność nawiązywania kontaktów z innymi ludźmi), językowej (czytanie, pisanie, fascynacja słowem w różnej postaci) i przyrodniczej (wrażliwość na otoczenie naturalne).

Tak jak pisałem wcześniej trzeba zacząć od definicji. Ponieważ Pan nie przedstawił żadnej z setek definicji, więc, aby dyskurs był możliwy, proponuję przyjąć, że inteligencja to sprawność przetwarzania informacji (wiedzy), miarą sprawności przetwarzania informacji jest iloraz inteligencji.
Jeśli tak zdefiniujemy inteligencję, a jest to zgodne z większością koncepcji psychologicznych, to coś takiego jak inteligencja kinestetyczna, emocjonalna, czy muzyczna jest śmieszną, nie mającą sensu zbitką słowną. (Coś jak „sałata słowna” schizofreników.) Dlatego koncepcją Houarda Gardnera nie należy sobie zawracać głowy jako teorią inteligencji. Być może można rozważać ją jako koncepcję uczenia się. To może mieć jakieś ręce i nogi.

Zgodnie z teorią dzieci mają mieć wrodzone inteligencje, które tworzą ich tzw. indywidualny styl uczenia, do którego powinien dostosować się nauczyciel.

Zatem porzućmy „inteligencje” i skupmy się na stylach uczenia.

Na przykład jeśli ktoś jest „przyrodnikiem”, to w ramach swej edukacji powinien stosować elementy środowiska naturalnego, choćby układać literki z gałązek i liści.

Układanie czegokolwiek z gałązek będzie charakterystyczne dla „przyrodnika” skrzyżowanego z „kinestetykiem”. „Przyrodnik” pożeniony ze słuchowcem będzie chętnie rozwiązywał zadania matematyczne ze słuchu, pod warunkiem, że będą o jabłkach, motylkach i pajączkach, albo wilkach i owieczkach.

„Kinestetyk” ma zaś wykorzystywać swoje zamiłowanie do ruchu, „muzyk” – uzdolnienia muzyczne, śpiew itd.

Tu usiłuje Pan opisywać typy czyste, jakie nie występują w przyrodzie.

Na zasadzie owczego pędu, próbuje się wdrażać nową metodę w praktyce.

A nie na zasadzie, mamy władzę i możemy was urządzić?

Ale oto w Stanach Zjednoczonych, czyli w kolebce omawianej ideologii edukacyjnej, pojawiają się coraz donośniejsze głosy krytyczne wobec niej.

Stany Zjednoczone Ameryki są duże i każdą głupotę tammożna znaleźć opublikowaną. Wolę krytyczną analizę polskiego naukowca, niż bełkot amerykański pisany z zawiści.

Niedawno ukazała się książka profesora Uniwersytetu Virginia Daniela T. Wellingtona zatytułowana: „Dlaczego uczniowie nie lubią szkoły?”, w której rozprawia się on m.in. z tezami Howarda Gardnera.

Może następny tekst poświęci Pan tym odkryciom z broszurki indoktrynacyjnej „Dlaczego uczniowie nie lubią szkoły?”. Nie napiszę, że jestem ciekawy co przyszło do głowy jakiemuś Amerykaninowi, ale chętnie się z niego pośmieję. Nie trzeba być profesorem, żeby wiedzieć, że szkoła będąca elementem systemu przemocy państwa względem obywatela, nie może cieszyć się estymą wśród normalnych dzieci.

Temat jest obszerny, poniżej wskażę tylko na niektóre sprzeczności w teorii Gardnera zauważone przez prof. Daniela T. Willinghama. (Szerzej jego poglądy, a także własne krytyczne stanowisko względem „wielorakich inteligencji” zreferuję w jesiennym numerze kwartalnika „Cywilizacja” wydawanym przez Fundację Servire Veritati IEN w Lublinie).
Prof. Daniel T. Willingham zwraca uwagę na błędną koncepcję inteligencji zawartą w pismach harwardzkiego psychologa. Nie zagłębiając się w szczegóły przywołamy tylko Jego główne stanowisko w tej kwestii: nie istnieje kilka inteligencji, lecz jedna. Psychologowie na przestrzeni ostatniego stulecia postrzegali inteligencję jako integralną całość, choć oczywiście dostrzegali jej indywidualne uwarunkowania i preferencje tzw. talenty (np. uzdolnień w kierunku językowym czy muzycznym). Niemniej funkcjonują one w ramach integralnego modelu inteligencji. Prof. Willingham cytuje zbiorcze badania z ostatnich dekad i stwierdza, że co do istnienia jednej inteligencji zgadza się większość psychologów. Gardner ze swoimi ośmioma inteligencjami jest tu osamotniony i właściwie empirycznie bezbronny. Powtórzmy – człowiek może mieć różne uzdolnienia intelektualne, ale inteligencję ma jedną, a nie osiem czy dwanaście.

Na poparcie prezentowanego stanowiska nie przedstawił Pan niczego, poza opinią profesora Daniela Ti Uilingama. To dość słaby argument, natomiast argument zgody powszechnej, nie tylko jest nieprawdziwy, ale również bardzo słaby. (Z tego, że większość ludzi sądzi, że Ziemia jest płaska, nie wynika prawdziwość tego sądu, co można stwierdzić sprawdzając jak się zużywa podeszwa buta. Na palcach i pięcie, więc Ziemia jest wklęsła. ;) )

Ze złej koncepcji inteligencji wypływają konsekwencje dla praktyki edukacyjnej.

Z dobrej też.

Co ciekawe, styl poznawania oparty na przykład na preferencji „słuchowca” czy „wzrokowca” wedle badań niekoniecznie musi przekładać się na rozumienie treści.

Styl uczenia nie wyznacza skuteczności tego procesu.

Można zapamiętać bodziec zmysłowy (słuchowy, wzrokowy), ale jeszcze trzeba wydobyć z niego sens, zrozumieć go w szerszym kontekście.

Proponuję nie mieszać warunkowania (bodźce), które odnosi się do emocji, z uczeniem się wiedzy, gdzie nie ma mowy o warunkowaniu, a zatem i o bodźcach, a mówi się o jednostkach informacji. :)

Dlatego nie należy bałwochwalczo podchodzić do preferencji zmysłowych i stylów uczenia się. Prof. z Uniwersytetu w Virginii bezlitośnie obala narosłe mity w tym zakresie.

Jeśli zdążyły narosnąć mity, to trudno uwierzyć, że autor tej koncepcji „inteligencji” był osamotniony, co nie znaczy, iż miał rację.

Nie jest tak, że człowiek powinien uczyć się wyłącznie zgodnie z własnym stylem.

Czy jest to mniej efektywny sposób uczenia się, czy też trudniejszy dla nauczyciela?

Przede wszystkim dlatego, iż jest to w praktyce niemożliwe.

Jeśli prawdą jest, że coś jest niemożliwe, to po co pisać, że nie powinno się tego robić?!

Nie można np. nauczyć się matematyki tańcząc na parkiecie („kinestetyk”). Tak czy inaczej trzeba rozwiązywać zadania!

A jeśli układ w tańcu będzie rozwiązaniem zadania, to co?

A wedle teoretyków i praktyków teorii wielorakiej inteligencji ów „kinestetyk” ma mieć specjalny program opracowany pod kątem swoich uzdolnień i tylko tego programu się trzymać, wykorzystując swoje zamiłowania do ruchu.

Proponuję najpierw ustalić czy jest to możliwe, a potem ewentualnie dyskutować czy ma sens.

Owszem – w zakresie nauki, która pokrywa się z jego uzdolnieniami (np. tańca) na pewno się sprawdzi, ale w materiale i treściach wymagających myślenia logicznego – niekoniecznie.

Nie ma metody, jaka z człowieka upośledzonego intelektualnie zrobiłaby geniusza. Z tego nie wynika, że nie należy ludzi uczyć. Ten argument jest lekko chybiony.

Prof. Willinhgam stawia tezę, że to treść powinna narzucać formę przekazu, a indywidualne preferencje ucznia działają tylko wspomagająco.

Treść narzuca albo preferencje powinny. To jest alternatywa wykluczająca i konstrukcja, jakiej Pan użył jest niespójna i przez to osłabia wagę wywodu.

Mówi zatem coś odwrotnego niż Gardner.

Można to skwitować „zdania uczonych są podzielone”. Czy to jest dowód czegokolwiek?

Ucząc więc dzieci o piramidach Majów trzeba uczniowi pokazać zdjęcia piramid, a nie opowiadać mu werbalnie jak wyglądają piramidy (tak postępowaliby wyznawcy multiinteligencji).

Mnie Pan może pokazać dowolną ilość obrazków, a tekstu to szczególnie. Natomiast, jeśli chce Pan aby coś zostało w mojej pamięci, to musi mi Pan to opowiedzieć, a najlepiej przedyskutować. Nie jestem zwolennikiem profesora Houarda Gardnera, tylko słuchowcem, więc obrazki zwisają mi w girlandach i festonach. Znów chybiony argument.

Teoria H. Gardnera tworzy niebezpieczne złudzenie, że uda się obejść naturalne trudności oraz, że nauka zawsze może być łatwa i przyjemna, a to jest nieprawdą.

To jaka jest nauka, zależy od tego kto i czego się uczy. Większość nauki jest łatwa i przyjemna, choć nie można tego powiedzieć o tym wąskim wycinku nauki, jaką odbieramy w systemie edukacji. Winna jest temu nie taka czy inna teoria, tylko przymus szkolny.

Nieraz bowiem trzeba wbrew własnym preferencjom „zakuwać” trudną dla nas wiedzę, bo po prostu inaczej się nie da.

Dlaczego trzeba? Bo jakiś debil z ministerstwa stwierdził, że dziecko musi akurat ten idiotyzm poznać? Przecież to jest żaden argument!

Lansując zaś drogie projekty edukacyjne absorbujące wielu rodziców, dzieci i nauczycieli wprowadza się ludzi w świat wielkich iluzji, które później prowadzą do wielkich rozczarowań.

Rozczarowanie jest częścią kontraktu na życie. Jak byłem dzieckiem wszyscy mnie przekonywali, że święty Mikołaj istniej, a teraz przekonują mnie do czegoś zgoła odwrotnego. Wie Pan jakie rozczarowanie odnośnie ludzi małej wiary mnie spotyka? Czy to powód by wszyscy obowiązkowo wierzyli w świętego Mikołaja? Proszę się zastanowić nad tą troską o możliwość rozczarowania kogokolwiek.

(Na podstawie artykułów Daniela T. Willinghama: “Do Visual, Audiotory, And Kinesthetic Learners Nedd Visual, Audiotory and Kinesthetic Instruction?” oraz “Howard Gardner and the teory of multiple intelligences”, linki do artykułów za: http://danielwillingham.com)

Moje uwagi nie świadczą o braku zgody co do meritum, tylko punktują słabości argumentacji. :)

Pozdrawiam


Mit wielorakich inteligencji By: antos (14 komentarzy) 29 maj, 2009 - 18:48