Kilka dni temu z Czech doszła do nas informacja, że wybitny pisarz emigracyjny, Milan Kundera, w roku 1950 doniósł na kolegę swojej koleżanki, agenta służb zachodnich. Ten został zatrzymany i osądzony, przesiedział w więzieniu 14 lat. O winie Kundery miały świadczyć zeznania czeskiego funkcjonariusza i odnalezione materiały czeskiej służby bezpieczeństwa.
Okazało się jednak, że zeznania te i dokumenty są co najmniej podejrzane (brak podpisu pisarza, oraz brak na dokumencie numeru jego dowodu osobistego, co powinno być potwierdzeniem prawdziwości donosu). Wczoraj z kolei odezwał się inny uczestnik tamtych wydarzeń, który oświadczył, że denuncjacji dokonał inny student, który zresztą się do tego przyznał.
Błoto jednak zostało rzucone. Nie wiem, jak bratankowie sobie z tym poradzą, ale w Polsce natychmiast autorytety osądziły Kunderę, “Rzeczpospolita” natychmiast przytoczyła opinię tych, co pisarza nie lubią, i oczywiście się “domyślali”.
Dlaczego wspominam ten epizod? Otóż w Polsce nie byłoby tak łatwo. Gdyby padło, dajmy przykład, na Zbigniewa Herberta, gdyby znalazły się na niego jakieś kwity – to natychmiast polskie salony – i ten III RP i ten alternatywny – rozpoczęłyby dyskurs… lustracyjny. Dyskurs, który zresztą nigdy nie wygasa, lecz jest umiejętnie podsycany. Dyskusja wcale nie podzieliłaby salonów linią wzdłuż ich granic, lecz mielibyśmy podziały w poprzek, generacyjne, wzdłuż różnych grup i koterii, redakcji prasowych, środowisk.
Są w polskim dziennikarstwie i publicystyce ludzie, którzy są znani i uznani dzięki pewnym schematom myślowym, dającym im stałą inwencję twórczą i możliwość wypisania się czas, nawet wtedy, kiedy nie ma tematu albo inwencji. Stanisław Michalkiewicz, jak się nic nie dzieje, i akurat nie jest w objeździe, zbierając trochę grosza, do którego jest przywiązany, zawsze może napisać o razwiedce. Rafał Ziemkiewicz z kolei ma w mózgu szufladkę, a właściwie komodę, w której leżą gotowce dotyczące Adama Michnika i “Gazety Wyborczej”. Zresztą jest to choroba wielu tak zwanych prawicowych publicystów, którzy na tle szefa “GW” mają swoiste ukąszenie heglowskie, szczególnie ci, którzy jakiś czas w koncernie “Agory” przepracowali.
Bronisław Wildstein natomiast jest uzależniony całkowicie od spraw lustracji. To już nie jest nawet ukąszenie – to wprost obsesja…
Ostatnio Bronisław Wildstein pochylił się nad arcybiskupem Muszyńskim, który ujawnił sam, bez nacisku, że był zarejestrowany jako TW w aktach bezpieki. Jednocześnie zupełni otwarcie przyznał, że spotkał się z oficerem, który dokonał tej rejestracji, bez wiedzy księdza. Funkcjonariusz SB przyznał, że materiały na temat Henryka Muszyńskiego były tworzone bez wiedzy hierarchy. I to budzi w Wildsteinie niesmak i nieufność.
Otóż według publicysty “Rzeczpospolitej”, oświadczenie esbeka nie powinno być uznane za wiarygodne, ponieważ czasach, kiedy dokumenty, które były tworzone, był ob pod presją i kontrolą, więc nie mógł tworzyć materiałów niewiarygodnych. Jednoznacznie z tego wynika, że dokumenty, w których figuruje nazwisko biskupa, muszą być wiarygodne, i nie ma żadnej taryfy ulgowej dla Muszyńskiego. Największym błędem hierarchy jest to, że był na tyle nieodpowiedzialny, że spotkał się z byłym funkcjonariuszem SB i wyjaśnił sprawę. A przecież powinien zdać się tylko na ocenę moralistów i badaczy “pisma” esbeckiego, takich właśnie jak Bronisław Wildstein.
Bronisław Wildstein, co słusznie zauważył ostatnio konserwatywny, prawdziwie prawicowy publicysta, Jan Engelgard, stoi na czele pewnego zakonu obsesjonatów, którzy, pomimo, że sami przez lata kompromitowali idee lustracyjne, w dalszym ciągu widzą w globalnej lustracji lek na całe zło. Jest to grupa psów tropiących nowego gatunku, która wyposażona w rękawiczki i maski na twarz, grzebie po całej Polsce w archiwach IPN, aby tylko się czegoś dogrzebać. Ostatnio ich łupem padł profesor Aleksander Wolszczan, którego dopadła “Gazeta Polska”, teraz zaś na tapecie jest arcybiskup Henryk Muszyński.
Ci wytrawni inkwizytorzy pamięci nie widzą, że szybko i łatwo wchodzą w buty i upodobniają się psychicznie do tamtych funkcjonariuszy służby bezpieczeństwa. Nie posługują się wprawdzie narzędziami przemocy, szantażu, ale za to równie skrzętnie i dociekliwie tropią wszelkie ślady. I podobnie jak esbecy – zależy im na ujawnieniu słabości ludzi ściganych, aby można było to wykorzystać, dla celów tak zwanej prawdy.
Nie wielu, poza wyznawcami Bronisława Wildsteina, i tak zwanego Salonu IV RP wierzy, że lustracja jest lekiem na całe zło. Stała się ona, prowadzona przez hunwejbinów lustracyjnych, narzędziem do wybijania z pola kolejnych niewygodnych i nie mogących się bronić ludzi.
I jest paradoksalne, że lustratorzy interesują się głównie tymi, którzy dali się złamać bezpiece, a nie tymi, którzy łamali.
Azrael
komentarze
łapaj złodzieja
Podejrzewam, że większość lustratorów działa w filozofii “łapaj złodzieja”, że jak będą głośno walczyć o zlustrowanie innych, to ich nikt nie ruszy.
Hazelhard
Hazelhard -- 16.10.2008 - 23:06