W lutym popełniłem tekst o państwie ograniczającym krewnym prawo do wychowywania dzieci w taki sposób, jaki uważają za stosowny. Jedyny obrońca prawa właściciela czyli państwa, do dyktowania niewolnikowi czyli rodzicom, jak im wolno wychowywać dziecko, nie przyłożył się do dyskusji, więc pytanie jest skierowane do wszystkich „obrońców dzieci”: Jak wytłumaczycie przypadek Róży? Wiadomo, że głupie c…y przejęte swoją rolą zabrały dziecko wbrew jego interesowi. Pytanie brzmi: czy to jest norma czy patologia? Moim zdaniem jest to norma, o ile akceptuje się wtrącanie Państwa tam, gdzie ewidentnie wtrącać się nie powinno.
Niestety nie widzę żadnego uzasadnienia ograniczenia władzy rodzicielskiej, dlatego że właściciel uważa, iż może to zrobić. Państwo nikomu niczego nie może zagwarantować. Ten słynny austriacki „tatuś”, żyjący ze swoją córką przez lata, robił to w kraju, w którym kazirodztwo jest nielegalne. Czyż nie? Równocześnie w innym kraju skazuje się ojczyma przywożącego pasierbicę z urazem dolnych partii brzucha, dlatego że nie jest ojcem, więc musi być zboczeńcem! Do tego prowadzi państwowe działanie w „interesie dziecka”.
Gdy stanowione jest prawo, zwolennicy zwiększania kontroli państwa nad niewolnikiem powołują się na potencjalne zło, jakie może spotkać z jego strony innych niewolników (na przykład jego dzieci). Nigdy jednak nie ustosunkowują się do zła jakie jest wyrządzane ludziom realnie przez bezdusznych urzędników. Czasem ci urzędnicy mają radość ze zgnojenia niewolnika, ale to już inna bajka.
Jestem ciekawy, czy teraz pojawią się jacys nawiedzeni obrońcy praw państwa, nazywający się obrońcami praw dziecka.