Nie ma mnie w Warszawie, co jest raczej normalnym stanem. Słucham w programie trzecim polskiego radia relacji z marszu niepodległości i uderzyły mnie następujące rzeczy. Dla reportera polskiego radia jest oczywiste, że jeśli zaatakowano ambasadę Rosji, to również atak grozi siedzibie premiera Rzeczypospolitej. Ja widzę tylko dwa uzasadnienia takiej konstatacji:
1. dziennikarz uważa premiera za agenta Moskwy;
2. dziennikarz dostał od policjantów przed marszem listę celów prowokacji/ataków i z góry wiedział, gdzie będą zadymy.
Natomiast cała reszta wypowiadanych słów utwierdza mnie w przekonaniu, że zadymy są prowokowane. Policjanci są ubrani tak samo jak „zadymiarze”, to z wypowiedzi dziennikarza. Marsz został „rozwiązany” – tak naprawdę zdelegalizowany – pod pretekstem niepokojów. Jestem dziwnie spokojny, że osoby wywołujące owe niepokoje były etatowymi funkcjonariuszami policji. Nikt inny, poza władzą, nie miał interesu w kompromitowaniu narodowców. Policja w poprzednich latach prowokowała rozróby, to dlaczego miałaby puścić to na żywioł tym razem. Szczególnie mogło jej zależeć na pokazaniu, że jest niezbędna do „zachowania porządku”. Przypomina to sytuację gdy podpalacz jest członkiem straży pożarnej. Wywołać burdę, by móc ją spacyfikować.
Do „dziwnych” zachowań policji można zaliczyć napieranie na koniec maszerującej kolumny, gdy przód został zatrzymany przez tę samą policję. Przed II wojną światową można było coś takiego tłumaczyć brakiem łączności, choć potrafiono sobie z tym problemem radzić. W erze telefonii komórkowej, a nie tylko radiotelefonów, nie ma innego wyjaśnienia jak celowe dążenie do wywołania niepokojów.
W całości staje się jasne, dlaczego gajowy, zamiast przyłączyć się do marszu niepodległości, organizuje swój marsz płacząc, że nie ma jedności w tym podniosłym dniu. Kto idzie z władzą nie jest bity, a kto jest przeciwko władzy musi się liczyć z pałowaniem, armatkami wodnymi itp. Gajowy z jego tuskowatością idą ramię w ramię.