Jeden z brukowców doniósł o panice rządu, kiedy okazało się, że z szafy premiera znikła jego niebieska koszula. Sytuację szybko opanowano i prezes Rady Ministrów ostatecznie wystąpił na konferencji prasowej, a błękit jego oczu — zgodnie z zaleceniem podręcznika do "pijaru" — został wzorowo podkreślony. Wszystko skończyło się więc szczęśliwie, choć pracownicy urzędu przeżyli chwile grozy.

Kilka godzin później prezydent brał udział w wiecu w Tbilisi. Wraz z prezydentami Estonii, Litwy, Łotwy i Ukrainy dał dowód solidarności z Gruzinami; moim zdaniem powiedział mniej więcej to, co każdy przytomny człowiek musiał w tych dniach myśleć i czuć. Można oczywiście wyśmiewać "szczerość dyplomaty" i "prostolinijność polityka"; zapewne znajdą się też tacy, co obsobaczą prezydenta za narażenie naszego eksportu wieprzowiny i potencjalny wzrost cen gazu. Inni dojdą do wniosku, że prezydent jest nieodpowiedzialny i naiwny, że mówi za dużo i drażni niedźwiedzia. "Po co on tam pojechał?" — zapyta poseł Palikot albo poseł Pitera. "Znowu narobi kłopotów; porusza się w polityce zagranicznej jak słoń w składzie porcelany" — uzupełnią L. Wałęsa i Niesiołowski. Życzliwi komentatorzy podkreślą brak profesjonalizmu i nikczemną prezencję prezydenta, który nie dość, że bez krawata i niebieskiej koszuli, to jeszcze — o dwie głowy niższy — stał na trybunie przed Juszczenką i Saakaszwilim jak harcerz na tle lasu.

Otóż to! Jest pewne, że dziś każdy ruch prezydenta spotka się u nas z krytyką. Nie ma szans, żeby istota jego działania przebiła się do świadomości publicznej, a komentarze skupiły nie na tym jak mówi, ale co mówi. Nie jestem żołnierzem Kaczyńskich i z bólem przyjmuję ich kolejne wpadki, nieudolność, charakteropatię, grzebanie szans na zmiany kraju, wreszcie — stratę czasu. Oprócz nich nie ma jednak nikogo; tak nam się ułożyła historia, że — po prostu na razie nie widać nikogo innego.

W tej chwili jestem jednak zadowolony, że to Kaczyński, a nie Tusk jest prezydentem. Na wiecu w Tbilisi nie było przedstawicieli rządów Unii Europejskiej, staliśmy tam obok głów państw z dawnego sowieckiego obozu, sami samiusieńcy. Jest to sygnał również dla nas — Niemcy i Francja nie przyjadą na czołgach umierać za Gdańsk, jak widać nie stać ich nawet na to, żeby przełamać się i podjąć działania w sferze symbolicznej, dać świadectwo, do której części świata należą. Pan Bóg strzegł, że traktat lizboński upadł i nie istnieje unijny urzędnik odpowiedzialny za reprezentowanie wspólnoty za granicą. Już widzę to wsparcie dla Gruzinów i zrozumienie sowieckiej mentalności...

A skoro wspomniałem o traktacie, to niezwykle zabawne są akcje w stylu "Gruzja a ratyfikacja traktatu lizbońskiego". Jak się okazuje nawet rosyjska agresja może skłonić Kwaśniewskiego, Olejniczka et consortes do przypomnienia Polakom, że traktat lizboński i karta praw podstawowych są konieczne, bo bez nich nasze bezpieczeństwo narodowe jest fikcją, a Ukraina nigdy nie stanie się członkiem UE. Strasznie panom zależy na tym traktacie! Panie prezydencie, niech Pan go nie podpisuje! Naprawdę! To będzie przy okazji bolesne i celne posunięcie. Piszę "przy okazji", ponieważ pierwszoplanowe znaczenie ma — rzecz jasna — kalkulacja merytoryczna. Zmiany niesione przez traktat nie są korzystne z punktu widzenia naszych interesów narodowych. Nie tędy droga, nie o taką Europę powinno nam chodzić.

Kończąc powiem tak — nagle okazało się, że w chwili próby prezydent potrafił się zachować. Co więcej wykazał się osobistą odwagą i pojechał w rejon konfliktu, mimo że premier odradzał mu ze względu na brak należytej ochrony, a także bezpieczeństwo osób towarzyszących i samolotu. Kiedy prezydent nie dał się — na szczęście — przekonać, premier przyłączył do wyprawy swojego ministra spraw zagranicznych, zapewne po to, żeby ten dbał o politpoprawność delegacji i zwiększył bezpieczeństwo wyprawy. Jak wiadomo — w kupie raźniej. Oczywiście minister Sikorki również wykazał się w tej sytuacji osobistą odwagą. Poza tym pojechał w niebieskiej koszuli.