Rzecz powstała w ramach poszukiwania pomysłu na rozwój bloga. Sami przyznacie, że nie ma nic gorszego niż stagnacja. A jak nie wierzycie, idźcie do Grzesia, on wam tak posmęci, że ho ho!
Powieść napisałem. Tak, tak. Jej fragmenty wrzucałem jeszcze w S24.
I myślę sobie, że nadszedł czas, by ją pokazać.
Podzieliłem toto na części tak, by co tydzień, może co pół tygodnia przedstawiać kolejne fragmenty.
Będę wdzięczny, jeśli zaczniemy dyskutować o tym, co bohaterowie powinni zrobić. A może ich wybory były optymalne? A jeśli spieprzyli, to dlaczego? I jak powinni rozwiązać problem, przed którym stoją? Bo można było zrobić coś inaczej, ale w odpowiednim momencie nie zauważyli szansy na wybrnięcie z impasu?
Nie ukrywam, że bardzo interesuje mnie taka dyskusja.
A może okaże się, że ta ostateczna wersja powieści nie jest taka ostateczna?
No dobrze, zapraszam do lektury.
“BRACIA”
Prolog
Brama więzienia otwarła się z potężnym skrzypieniem.
Wyszli na zewnątrz.
Szli w kierunku stojącego jakieś dwieście metrów od nich wyklepanego auta. Wewnątrz, za kierownicą siedziała szatynka. Miała byle jak związane włosy i zmęczoną twarz. Patrzyła na zbliżających się mężczyzn.
Szli w milczeniu.
Pierwszy ubrany był na czarno. Na jego skroniach widać było siwe pasma. W postawie, spojrzeniu, ruchu, jakby skamieniałej twarzy było coś Złego.
Drugi wyglądał na bardzo smutnego. Łysy, grubawy. Jak rozbawiacz tłumów, który nagle zmarkotniał.
Wsiedli do samochodu.
Patrzyli na górne piętra więzienia. – Może trzeba było mu powiedzieć, że matka zmarła- wychrypiał Drugi.
Zły zaprzeczył gestem dłoni. Zapalił papierosa.
Szatynka uruchomiła auto. Ruszyli w drogę powrotną do Lubina.
Samochód wyjeżdżał z Wrocławia.
Spojrzeli w niebo.
Pogoda była…
***
6 miesięcy wcześniej
Pogoda była… Właśnie, jaka? Cholera wie. Nie za zimno i nie za ciepło. Patrzysz przez okno i wszystko wskazuje na to, że będzie ciepło. Wychodzisz z domu, ale wracasz po chwili z kurwą na ustach, bo nagle zacina deszcz i tnie wiatr. Pogoda dokładnie taka jak Lubin. Właśnie. Jak Lubin. Syfiasta z domieszką kilastej. Taka, że masz ochotę spieprzać stąd byle gdzie, bo wiesz, że tutaj nie spotka cię nic dobrego. I nawet jak błyśnie słońce i masz nadzieję, to za chwilę tak dopierdoli błyskawicą, że odechce ci się wszystkiego.
Prowincja. Próbujesz jakoś żyć. Przeżyć. Uczciwie i godnie. Tak, byś za ileśtam lat mógł być w miarę dumny z siebie. Powodzenia.
Przylesie. Największa, ponad dwudziestotysięczna podsypialnia ponad osiemdziesięciotysięcznej sypialni Lubin. Ups, poprawka. Właśnie okazało się, że w ciągu kilku miesięcy liczebność tego miasta zmniejszyła się o kolejne kilka tysięcy. No tak. Podsypialnia niespełna osiemdziesięciotysięcznej sypialni Lubin, jeszcze niedawno licząca blisko sto tysięcy wsioków.
Osiedle pełne porozrzucanych wieżowców i bloków, wyglądających z góry, jak rzucone na odpierdol pudełka od zapałek. Osiedle tworzące od trzydziestu lat mieszaninę pychy, marzeń, miłości, nienawiści, zdrad, zazdrości i czego tam chcecie.
Blokowiska bez tożsamości i więzi ludzkich. Osiedle niszczące indywidualizm i piękno. Nie mówiąc o wolnej myśli. Osiedle, które wchłonie cię, przemieli i zmieni w gówno. To tutaj Latos otruł się, bo jakaś dziwka zbajerowała go na miłość. A on po przejściach z żoną chciał znaleźć kogoś kto go, nawet nie pokocha, ale będzie z nim. Tak po prostu. A że był górnikiem, mieszkał sam, to i kasę miał. A kurwa poczuła szmal. Gorzej, poczuła Tęsknotę Latosa. Miał pecha, gdy wcześniej wrócił z nocki. Przyuważył jak jebała się z tym zaśmierdłym Pazuchem.
Tu też mieszkała Paseczkowa, dozorczyni, której praca służy za przykład nieuctwa i pogardy. Zawsze w dobrym tonie było rzucić peta, albo inny śmieć w miejscu doprowadzonym przez dozorczynią do połysku. Niech jebana wie, gdzie jej miejsce! A wieczorem Paseczkowa opowiadała swemu umierającemu na raka mężowi o dniu pracy w jednej z przykopalnianych firm…
Przylesie nie różni się więc od tysięcy osiedli w całej Polsce. Nie jest niczym wyjątkowym.
Górnictwo miedziowe to dla Lubina skarb i przekleństwo. Skarb, bo po odkryciu złóż miedzi wiocha, zmieniła się w samowystarczalne miasto, ludzie zjechali się tu ze wszystkich stron Polski i okolic. To tutaj starły się wszelkie kultury, jakie można sobie wyobrazić. Tu chłop, który gdzieś na Mazurach ledwo umiał się podpisać, w Zagłębiu Miedziowym stawał się panem. Od razu. I tak mu zostało. Świnia fuksem wdarła się na salony i uwierzyła, że jest damą. Kombinat, dziś KGHM, dał wszystko: chałupę, żarcie, wczasy, totalną niesamodzielność. Tylko więzi społecznych nie stworzył.
I tak oto kraina, która była wprost stworzona do osiągnięcia statusu nowej Ziemi Obiecanej, gdzie wymieszali się kurpie, górale, ślązacy, mazurzy, kujawiacy, łemkowie (Do historii jednej z dzielnic przeszła historii Marii Kurczuk, która trakcie przesiedleń poznała kierownika pociągu; początkowo wrogowie, stali się wiernym i kochającym małżeństwem), ukraińcy, francuzi, grecy i cholera wie kto jeszcze, kraina która mogła być konglomeratem własnych wierzeń i tradycji, kraina, która mogła wytworzyć WŁASNĄ kulturę na bazie najlepszych elementów tych kultur, kraina której mógł każdy zazdrościć, upadała na pysk. Bo władze postanowiły inaczej. Lubin stał się korytem elit. Polityków, wcześniej towarzyszy sekretarzy, którzy kierowani pogardą, pychą i prymitywizmem. Ludzi, którzy kompromis uważają za frajerstwo, a lojalność za trąd. Elyty. Rak toczący Lubin. Teraz, dziś i w przyszłości. Nie dziwcie się zatem, że ludzie chłoną wzory z góry. Spróbujcie ich zrozumieć. Spróbujcie.
Przylesie. Wstawał jeden z tych pięknych dni, gdy człowiek po przebudzeniu się jest zły, że doczekał kolejnego dnia. Zwykle takich dni jest tutaj trzysta sześćdziesiąt pięć w roku.
Zza zakrętu wyjechał leniwie brudny autobus. Ciągnął za sobą ogon dymu. Zawył, pewnie kierowca źle zmienił bieg. Autem szarpnęło. Kilkanaście metrów dalej autobus zatrzymał się przy wiacie. Otwarły się drzwi. Ze środka wysypali się zmęczeni, wymięci mężczyźni. Kilku z nich szybko weszło do wiaty. Pogwizdywanie oznaczało, że oddawali się porannemu sikowi. Inni stali w grupkach, palili w milczeniu papierosy.
Po chwili zza tego samego zakrętu wyłoniły się następne pojazdy. Dziesiątki autobusów pracowniczych rozwoziło górników wracających z nocnej zmiany. Tysiące roboli, niczym strużki wylewało się z pojazdów, po czym niespiesznie szło do domów. Część z nich zahaczała o knajpy, część przystawała grupkami na terenie byłego cmentarza żydowskiego przy ulicy Kruczej. Teraz było tutaj coś w rodzaju parku, trochę dalej plac zabaw, a zaraz za nim kościół. Nikt nie wiedział, że depcze po kościach. Że profanuje. Czterech mężczyzn siadło na ławce. Wyjęli z toreb puszki z piwem. Po kilku minutach w parku odbywały się górnicze mistrzostwa w grze w tysiąca. Przekleństwa i śmiechy niosły się echem wśród porannej ciszy.
Z tym cmentarzem na ulicy Kruczej jest ciekawa sprawa. Co prawda planiści wiedzieli, co tu jest, ale w okresie rozwoju miasta ważniejsze było mieszkania dla klasy robotniczej. Nie było miejsca na pamięć. Na nic nie było miejsca. Tylko klasa robotnicza i chuj. Nikt nie spodziewał się, że zasoby miedzi są tak wielkie, nikt nie wiedział, że rozpocznie się istna pielgrzymka ludów. Miasto szybko przekroczyło ramy określone przez planistów. Na gwałt dobudowywano bloki, szybko powstawały dzielnice. Wszystko było robione „na szybkiego”, a więc i na odpierdol.
Tak więc grupy górników stało na tych kościach, paliły tanie papierosy i toczyły dyskusje o wszystkim i niczym. Słuchając ich samych dobrych rad, recept na życie i gróźb pod adresem nie wiadomo kogo, żal dupę ściskał, że dorośli ludzie doczekali takiego mentalnego upodlenia. Każdy z nich wiedział, że kłamie, ale jeden z drugim bał się wyszydzenia, dlatego bez słowa łykali te swoje gadki, jak młode pelikany; jak ujebać tego czy tamtego, jak temu i owemu wyrwać łeb razem z płucami, że to, że sramto.
A najczęściej o politykach, bo to zawsze bezpiecznie- i sypią się miliony rad, a najlepsza to taka, że w Polsce potrzebna jest demokratyczna dyktatura (i nieważne, że mówił to na przykład taki Stasiu Rzeźbicki, którego dziadka spalił Hitler- demokratyczny dyktator- w Oświęcimiu), a w ogóle to szkoda, że Hitler nie zajebał wszystkich żydów za jednym zamachem, a w ogóle to skąd w ludziach tyle nienawiści- konkludowali.
A jednak było w nich coś dobrego. Po prostu ktoś musiał być winny. Nie można wymagać od prostaków umysłu na miarę Einsteina, heroicznych postaw w mieście skurwionym przez elyty. W kraju, w którym politycy wiecznie szukają wroga, bo nie są w stanie nic stworzyć, nie może być inaczej.
Nawet bydło normalnieje, gdy ma porządnego pasterza.
***
Siódma rano. Bohun był jednym z nielicznych mieszkańców tego miasta, którzy nie pracowali w Kombinacie. Spał. Nagle rozległ się przytłumiony, doprowadzający do kurwicy mózgu dźwięk. Budzik.
Gdyby oceniać warunki, w jakich mieszkał nasz bohater, przyszłoby nam rzygnąć z odrazą na podłogę jego pokoju, a on pewnie by tego nie zauważył. Syf straszny. Zawalona ciuchami, płytami, kasetami, zmiętymi papierzyskami i innymi rzeczami podłoga. Przedmioty, których miejsce powinno być wszędzie, tylko nie na tej podłodze, której w zasadzie nie było widać.
Łóżko, na którym Bohun spał (mimo wyjącej cholernej syreny alarmowej) nie różniło się wiele od posadzki: obok czegoś co miało być poduszką walały się niedopałki, jakieś skrawki papieru, płyty, książki. „Opowieści biblijne”, „Paragraf 22” „Skradzona tożsamość”. Resztę miał w komputerze, ściągnięte z emula. Obok leżało pół „Ogniem i mieczem”. Drugie pół walało się w dżungli wszystkiego i niczego.
Gdzieniegdzie widać było okładkę płyty grupy Sweet Noise, pirackie, bo jakżeby inaczej sidiki Roba Zombie, Marylina Mansona, Slayer… Gdzieś po wczorajszą bielizną leżały płyty Korna… Na niskim stoliku leżało kilkadziesiąt płyt z najnowszymi filmami (rzecz jasna również ściągniętych z internetu), nigdy zresztą nieobejrzanymi.
Odgłos budzika stawał się nieznośny, jednak Bohunowi jakby to nie przeszkadzało. Dopiero po dłuższej chwili spod koca wysunął się zmierzwiony łeb. Jeszcze niedobudzony, z oczami jak szparki rozejrzał się, po czym wyłączył syrenę w telefonie komórkowym. Usiadł. Na oko mógł mieć jakieś trzydzieści lat. Wyglądał groźnie, taki co to nie wiadomo, czy „dzień dobry” chce powiedzieć, czy w ryj walić.
Widać było jedno- ten, kto go pierwszy raz ujrzał, automatycznie łapał do niego dystans. Dlaczego? Po prostu facet miał coś takiego w sobie i tyle. Gdyby teraz spojrzeć na niego, można było zastanawiać się, czy w ogóle dotarło niego, że już się obudził. Wysunął spod koca dłoń. Podrapał się zmierzwionym łbie. Spojrzał na złotą obrączkę, którą zawsze nosił na palcu. Zdejmował ją tylko podczas kąpieli, ale i to nie zawsze. Leniwym ruchem sięgnął po stojący na półce przy legowisku kubek z wczorajszą kawą. Pociągnął łyk. Za dużo, po chwili wypluł fusy. Sięgnął po leżące obok kubka fajki. Zapalił, zaciągnął się. Wszystko takie powolne, niespieszne.
Jakby nie było do czego wstawać, do czego iść. Jakby nie było powodu by w ogóle coś robić. Jakby nie wiadomo co. Jak na stopklatce dochodził do siebie. Gdy wydmuchnął chmurę dymu, jakby coś sobie przypomniał. Wyjął spod „poduszki” fotografię. Zatopił w niej wzrok. Co w tym momencie myślał, cholera wie. Cholera wie, czy on sam wie. Cholera wie, bo do perfekcji opanował sztukę niewyrażania emocji. To dlatego Grzesiek i Mariusz mówili, że ma twarz mordercy. Grześ twierdził nawet, że model maski Dartha Vadera powstał w oparciu o twarz Bohuna. W każdym razie o tym, co mógł czuć, świadczyły (chyba) oczy. Czułość? Nawet to nie było pewne.
Machinalnie, jakby nie wiedząc o tym dopił kawę, tym razem nie zjadł fusów. Z papierosa został wypalony kawałek popiołu.
Spojrzał gdzieś przed siebie. Jakby nieobecny, jakby wciąż był gdzieś w swoim świecie. Leniwie przeciągną się. Zajrzał pod koc. Zdziwił się, jakby jego najlepszy przyjaciel zaskoczył go siłą wzwodu.
Wstał z łóżka. Stanął nagi pośrodku bałaganu. Gdyby przyjrzeć mu się, należałoby przyznać, że kiedyś musiał dbać o swoją sylwetkę. Zerknął na ścianę, na której wisiały zdjęcia księdza Popiełuszki (co jak na niewierzącego nie było typowe, nieprawdaż katolicki narodzie?), Jacka Kuronia (kiedyś rozmawiał z panem Zygmuntem, weteranem II wojny światowej; szanował człowieka, bo wydawał mu się sporo rozgarnięty; dwa dni po pogrzebie Kuronia spytał pana Zygmunta, czy zostanie jakiś ślad po Panu Jacku- pan Zygmunt odparł z bezgraniczną pogardą i nienawiścią: TEN ŻYD?), Marka Kotańskiego, Jeremiego Przybory i Zygmunta Kałużyńskiego. Obok nich wisiała pusta ramka. ?
Przedzierając się przez pokojowe pobojowisko, poszedł do kuchni. Podrapał się po dupsku, jakby zastanawiał się co zjeść. Popatrzył z zadumą na sterczący maszt, jakby dziwił się, że jeszcze jest zdolny do takich uniesień. Wstawił czajnik na gaz. Polazł do łazienki. Spojrzał w lustro. Jego twarz już nie była taka nicniemówiąca. Był to gest nieznaczny, minimalny. Ktoś z zewnątrz nic nie zauważyłby. Czy ten człowiek nie patrzy czasem na siebie ze wstrętem…? Kurwa, on ma w sobie jakąś zadrę... Mgnienie oka, które starczyło za milion słów.
Wysikał się do zlewu. Bezwiednie odkręcił kran, nawet nie poczekał, aż mocz spłynie do końca. Obmył twarz, ogolił się. Przygładził włosy. Umył zęby (to jedno zrobił porządnie). Wszystko w trymiga. W sam raz, bo gwizd czajnika oznajmiał, że śniadanie jest prawie gotowe.
Zasypał niedomyty kubek kawą- taką porządną, nie ten promocyjny, wymieszany z czymś syf- zalał go wrzącą wodą. Zapalił papierosa. Zerknął na zegarek. Jeszcze jest trochę czasu. Czas się ubrać.
Kiedy dziesięć minut później wszedł do na wielki wyrost zwanego salonu, równie zabagnionego jak jego na wielki wyrost nazwana sypialnia, stanął przy oknie. Trzymał tuż przy ustach gorącą parzochę i pił ją na zważając na to, czy poparzy sobie wargi, czy nie. Poza tym wyglądał teraz zupełnie inaczej. Czarne, w kant wyprasowane spodnie, buty, że proszę siadać, elegancka niebieska koszula, do tego krawat za przynajmniej sto złotych. Skórzana, czarna kurtka (nie, nie taka, jak kupują sobie młode małżeństwa spod Chełma, gdy zostaje im parę groszy z wesela i kupują kurtki z milionem niepotrzebnych kieszonek, zatrzasków, z paskiem i pelerynką, dzięki której wyglądają jak Jar-Jar). Kurtka była prosta w kroju i sprawiała, że taki górnik srał z zazdrości na jej widok. Trzeba mieć gust, chamy…
Było coś dziwnego w Bohunie. Z jednej strony barłóg, z drugiej coś zupełnie przeciwnego. I ten jego wygląd. Chciało się spytać: kim jesteś człowieku? Kto wie, może sam siebie o to pytał? Znów spojrzał na zegarek. Już czas. Wyszedł z domu.
Wychodząc z klatki schodowej nadział się na Paseczkową. Kątem oka zerknął na tę drobną, pracowitą kobiecinę po czterdziestce. Miała jakby zmiętą twarz, naturalnie smutne oczy. Może dlatego jej nie lubił. Że wyglądała na dobrą kobietę. Że była nią. Widocznie z czasem uznał, że prędzej czy później tacy giną.
- Dzień dobry- rzekła swoim przyjemnym głosem.
Kurwa! Zapomniał zapalić papierosa! Gdyby go trzymał w zębach, nie musiałby odpowiadać na pozdrowienie. Odpowiedział niechętnie.
- Kiedyś uśmiechał się pan.- zauważyła. – A co ja, drzwi jestem, żebym się przed panią otwierał?- odparł opryskliwie.
Ruszył dalej. Po chwili zniknął w przejściu między blokami. Sprzątaczka odprowadziła go wzrokiem. Westchnęła. Nie miała do niego pretensji, a co dziwne, lubiła go. Za dobrze go znała.
Wiedziała.
Spojrzała na blok mieszkalny, który był jej miejscem pracy i oczkiem w głowie; czteropiętrowe, pięcioklatkowe pudełko, w którym niemal wszyscy zawdzięczali swój byt górnictwu miedziowego. Wróciła do pracy.
***
Zatrzymał się jakieś pięć metrów od wiaty przystankowej. W kiosku przylegającej do wiaty kupił „Wyborczą” i malborki.
- Co mi pani za gówno wciska?- warknął, gdy kioskarka wciskała mu „Michnikowszczyznę”- meneli niech se pani na przystanku poszuka!
- Chuj różowy- stwierdziła z godnością kioskarka.
Odszedł kilka kroków dalej na tyle, by nikt go nie zaczepiał, a przy okazji, by sam nie musiał z nikim rozmawiać. Zapalił papierosa, schował gazetę do torby.
Stał i obserwował czekające na autobusy jednostki ludzkie; ich bezmyślne spojrzenia, wymięte, szare twarze. Na postacie bez większych potrzeb; ludzi, dla których szczytem wydarzeń kulturalnych był grill na działce lub balkonie, a potrzeby czytelnicze ograniczały się do lektury programu telewizyjnego. Ludzie niezdolni do uniesień. Może kilku było innych, ale musieli się dobrze maskować. Po co narażać się na głupawe komentarze, prymitywne docinki, złe spojrzenia.
Jesteśmy na prowincji, to nie jest miejsce do dzielenia się spontanicznością, radością, pasją i indywidualnością. Zatłuką cię. Bo nie jesteś taki jak oni. Bo nie taplasz się w gównie. Bo używasz zdań podrzędnie złożonych. Tolerancja jest może dobra, nawet walczymy o nią. Ale nie stosujemy jej. Nie sprawdza się. Tolerancja dobrze brzmi w radio, albo w telewizji, a najlepiej w programie wyborczym. Tylko tam jest jej miejsce. Sorry. Masz zachwycać się niedojrzałymi emocjonalnie bohaterami „M jak miłość”, to ma cię bawić rodaku.
Bułhakow? Kieślowski? Proust? Da Vinci? Wajda? Munk? Remarque? Van Sant? A co to kurwa jest? Zdurniałeś? Nie wiesz, że ważne jest tylko to, co wciśnie jakiś pojebany dyrektor programowy bardzo ważnej stacji telewizyjnej, która żyje z tego, że pasie badziewiaków tiwipapką? Albo to, co wymyśli Ilona Łepkowska? Nie wiesz, że obowiązuje tylko to, co powie Lis, który zrobi z ciebie potwora tylko dlatego, że nie płakałeś po śmierci papieża, a on płakał? Nie wiedziałeś? To gdzie ty kurwa żyjesz, o ile nie wypierdoliłeś za granicę... (ciekawe, czy taki Lis wie, dla kogo jest autorytetem.
Ciekawe, czy nie spaliłby się ze wstydu. A może zacząłby by równać w górę? Chuj wie).
Bohun spojrzał na ludzkie jednostki. Na całe szczęście zza zakrętu wyjechał autobus. Stary, ponad dwudziestoletni MAN. Warczał jak chuj. Nie było go widać, a po smrodzie spalin i hałasie wiadomo było, że nadjeżdża. Zbliżał się, jakby miał w dupie kierowcę, czas i przestrzeń. Tłumek momentalnie, jak na rozkaz ścieśnił się. Bez słowa. Paczuszka ludzi przygotowana do wtłoczenia się w autobus.
Pojazd zatrzymał się. Kierowca otworzył dźwierze, spojrzał tym swoim wiecznie niedospanym wzrokiem na wlewającą się tłuszczę.
Bohun, który postanowił poczekać, aż bydło wejdzie do środka, spojrzał na szofera. I współczuł mu. Ileż razy dziennie ten gościu musiał spotykać się z takim widokiem. Musiał pewnie zobojętnieć.
Pudło. Jego myślące oczy i westchnienie świadczyły, że był zwyczajnie smutny. Facet w flanelowej koszuli, niedogolony, z podkrążonymi oczyma, kurewsko zmęczony wszystkim po prostu, prezes tego jebanego kółka, czuł żal. Żal, bo i on przez lata widział degradację tych ludzi. Przecież wozi ich latami. Widział całe sztafety pokoleniowe. Ziutków, którzy rodzili się, byli malcami, nastolatkami, dorośleli. I nic. Dopełniało go jego goryczy zwłaszcza, że sam wiedział, jak szybko można spierdolić sobie żywot. Sam był klasycznym przykładem. Był na dnie. W pewnym momencie życia widział piekło od spodu. Był narkomanem. Po latach wrócił. Pokutuje- gdyby niszczył swoje życie pół biedy. Ale on złamał rodzinę, przyjaciół. Wszystkich, którzy chcieli mu pomóc.
Gdy ostatni pasażerowie już weszli, do autobusu wskoczył Bohun. Zamknęły się drzwi. Kierowca ruszył.
Bohun, przepychając się, ruszył w kierunki jeszcze wolnego miejsca tuż przy oknie. Prawie zdemolował moherową staruszkę, która z uśmiechem już sadzała swoją pupkę na siedzisku. A wała. Po chwili patrzyła na Bohuna, niczym kat, z przed oczu którego uciekła ofiara.
Bohun zabił babcię wzrokiem. Obrzucił kpiącym spojrzeniem siedzących obok niego pasażerów, patrzących na niego z wielkim oburzeniem.
Fajnie się jechało. Dyliżans trząsł, parskał, trzeszczał i jęczał. Telepał się na prostej drodze. Od samego patrzenia na to, co działo się w środku, chciało się rzygać. Kurwa, kto dziś kupuje takie autobusy. Ciekawe ile taki prezes pekaesu wziął pod stołem za to, że ludzie muszą jeździć tą trumną. Bohun spojrzał za okno. Pomyślał, że każdy widok, który nie jest podobny do tego w autobusie, musi być ciekawszy. Jasne, i co jeszcze…
Widział więc widoki: dwunastoletnich gnojów, które zamiast być w szkole, jarali ziele, snujące się bandy lamusów szczających gdzie popadnie (będziecie karmą dla banth).
Gdy autobus mijał bazar, strażnicy miejscy kasowali babuleńkę, która popełniała zbrodnię sprzedając jakieś gówniane cebulki kwiatowe i bazie, czy coś w tym stylu. Jakoś nie przeszkadzało to funkcjonariuszom o mentalności bojówek SA, że dziesięć metrów dalej gówniażeria napierdalała cygana.
Kiedy autobus mijał papieski dąb, Bohun zerknął na pasażerów. Połowa przeżegnała się. Fajnie to wyglądało, te zacięte usta i czyniony znak krzyża. Naprzeciw kościoła, po drugiej stronie ulicy, prezydent Lubina zarządził wsadzenie dębu ku czci Jana Pawła II, zwanego czasem R2D2.
Od śmierci Wojtyły bóg nie jest już Polakom potrzebny. Wkrótce po tym, jak drzewo stanęło, ludzie zamiast w kościele zaczęli gromadzić się pod dębem. Nie mieli pojęcia, że uprawiają czyste pogaństwo. Historia Polski- Mieszko, Chrobry, to wszystko poszło w pizdu. Wróciły gusła. Po ponad tysiącu lat pogaństwo stało się trendi i kul. Pod przywództwem władz miejskich. Kiedy nadeszła wigilia Helloween odbyła się zbiorowa msza. Prezydent, starosta, radni i mieszkańcy klęczeli przed dębem JP2. Po drugiej stronie ulicy, kilkanaście metrów dalej, jakaś staruszka klęczała przed wyrzeźbionym Jezusem. Odwróciła się, spojrzała na neopogan. Płakała.
Na szczęście obraz za oknem zmieniał się. Po ulicach masowo zasuwał złom ściągany z krajów Unii Europejskiej. Miasto budziło się do życia.
Ufff… Bohun miał już za sobą Przylesie, autobus minął Rynek (pokraczna mieszanina pudełek z chamsko odbudowanymi kamieniczkami), dworzec PKP (zlikwidowany, bo kolej uznała, że połączenia z tego miasta i przez nie są bezcelowe), który jest teraz noclegownią, burdelem, szczalnią i sralnią w jednym.
Po dwudziestu minutach autobus zatrzymał się na osiedlu Ustronie. Przystanek był tuż przy żółtym wiadukcie. Trzeba jeszcze tylko przejść na drugą stronę ulicy- właśnie kładką- i Bohun będzie u celu. Minął lejącego, nawalonego już dziadzia, po czym stanął przed ponurym, klocowatym budynkiem. Stał, jakby nie chciał wejść do środka. Za chiny ludowe. Gdyby jego twarz miała coś wyrażać, byłoby to pewnie hasełko „witaj w piekle”. Wreszcie ruszył. Wszedł do budynku. Trzasnęły drzwi.
Nad wejściem do budynku przymocowana była tabliczka z dumnym napisem: „PPUP Poczta Polska Rejon VII”.
C.D.N.
P.S.
Poniższy fragment filmu “Wszystko jest iluminacją” niektórzy znają z salonowego wpisu, który zamieściłem przy okazji 1 listopada.
Obejrzyjcie go jeszcze raz, proszę.
Scena, w której każde słowo jest niepotrzebne, a nieznaczne gesty mówią nam więcej, niż księga.
komentarze
Mad
znowu muszę sobie wydrukować:)
max -- 17.12.2007 - 09:12Max
Gorzej, bo bedziesz musial troche wiecej papieru przygotowac:-D
It`s good to be a (un)hater!
Mad Dog -- 17.12.2007 - 12:07Eh, przeczytałem,
długie, ale warto było, ale max ma rację, bez drukoweania się nie obejdzie chyba, bo już oczy mnie bolą (ale siedzę gdzies już ponad 3 godziny przed kompem bez przerwy, no i wczesniej w dzień długo)
Ale nie o tem miało byc, kilka uwag, choć może nie do konca o treści czy bohaterach, ale tak ogólnie
Po pierwsze za te frazy masz mą dozgonna miłość:
,,Syfiasta z domieszką kilastej. Taka, że masz ochotę spieprzać stąd byle gdzie, bo wiesz, że tutaj nie spotka cię nic dobrego. I nawet jak błyśnie słońce i masz nadzieję, to za chwilę tak dopierdoli błyskawicą, że odechce ci się wszystkiego.
Prowincja. Próbujesz jakoś żyć. Przeżyć. Uczciwie i godnie.”
No i trafne, choc jak dla mnie nie ograniczałbym oceny tej do prowincji, ona taka bardziej uniwersalna jest, no, ale rozumiem zamierzenie, powieść ma przytłaczac tłem, więc prowincja mus ibyć zła, choć pewnie i tak miasto będzie ambiwalentne, a może tylko negatywne, no obaczymy.
,,Tylko klasa robotnicza i chuj.”
ładne, rozbawiło mnie…
,,Co mi pani za gówno wciska?- warknął, gdy kioskarka wciskała mu „Michnikowszczyznę”- meneli niech se pani na przystanku poszuka!
- Chuj różowy- stwierdziła z godnością kioskarka.”
No, żeby wymyślić tekst ,,chuj różowy” no to trzeba miec trochę talentu, nie ma lekko, ja nawet jak bym chciał, to bym tegoi nie wymyślił.
Poza tym, mimo wszystko chyba momentami za dużo jednak wulgarzymów, mi nie przeszkadza, ale się tak zastanawaiam czy wszedzie potrzebne.
A, czemu nazwy narodów z małej litery pisane, nie rozumie, zamierzone, czy literówki?
A jeszcze, co do tej wymienianki róznych nazwisk jakoś Remarque mi nie pasuje, on taki kiczowato-cynicznie-mroczny jest, momentami nieznośnie patetyczny, ale czy pasuje do Prousta, Kieslowskiego i ogólnie pojętej kultury wysokiej?
grześ -- 18.12.2007 - 00:39No nie wiem, sorry za te uwagi, bo w sumie bawie się trochę w recenzenta.
No,a ler sam tego chciałeś...
Pzdr
grzesiu
No patrz, jak ty potrafisz odczytac zamysl.
A zwlaszcza tą prowincją wywierającą wpływ na kazdy element rzeczywistosci.
Z tymi wulgaryzmami to celowe jest. Czy nie za czesto? Moze. Calkiem mozliwe, ze przerobie je tak, by stworzyc zupelnie nowe slowo, albo okreslenie mieszczace sie w klimacie.
Nazwy narodow z malej litery- tez zamierzone: wolnosc-rownosc-braterstwo.
Kultura wysoka, a nawet wyzsza w zestawieniu z tym, co dookola- no, to ma byc taki az zbyt wyrazisty kontrast. Po prostu chce jakos ustawic sobie scene, zanim czytacz wejdzie w akcje.
Po takim wstepie powinno odczuc sie klimat, w jakim zyja bohaterowie.
Dzieki.
It`s good to be a (un)hater!
Mad Dog -- 18.12.2007 - 01:21Zenku
Przejrzyj jeszcze raz, wrzucilem ilustracyjne zdjecie.
It`s good to be a (un)hater!
Mad Dog -- 27.12.2007 - 16:26GRZEŚ
“ Chuj różowy- stwierdziła z godnością kioskarka.”
No, żeby wymyślić tekst ,,chuj różowy” no to trzeba miec trochę talentu, nie ma lekko, ja nawet jak bym chciał, to bym tegoi nie wymyślił.”
ŻEBY WYMYŚLIC TAKI KOMENT TO TRZA MIEC TALENT:)))
Prezes , Traktor, Redaktor
max -- 27.12.2007 - 16:32Maksiu
To co, mogę pisać “łanlajnery” do “Rambo XIV”?
It`s good to be a (un)hater!
Mad Dog -- 27.12.2007 - 16:50Maksiu
To co, mogę pisać “łanlajnery” do “Rambo XIV”?
It`s good to be a (un)hater!
Mad Dog -- 27.12.2007 - 16:50Psy 3 ???
Pasik wysiada:)
Prezes , Traktor, Redaktor
max -- 27.12.2007 - 17:00Staaaaareńki...
...czekaj dalej, zresztą, na tapecie jest już ciąg dalszy.
It`s good to be a (un)hater!
Mad Dog -- 27.12.2007 - 17:15