Z oddali czasem lepiej widać, choć zdarza się, że zastany widok psuje samopoczucie. Przejrzałem internetowe dzienniki i dowiedziałem się, że osoby oceniające rzeczywistość inaczej niż Władysław Bartoszewski są przykładem „bolszewizacji w myśleniu”. Tłum zgromadzony przed Pomnikiem Poległych Stoczniowców w Gdańsku, który wygwizdał i wybuczał Bogdana Borusewicza, przejawił ową bolszewizację, streszczającą się – zdaniem W. Bartoszewskiego – w schemacie: „Jednak partia, jedno kierownictwo, jedna dyrektywa, podnieś rękę, to ja wyję”.

Pod pomnikiem nie stali więc wolni ludzie, którzy potrafią samodzielnie ocenić sytuację i wyciągnąć wnioski z historii, ale przywieziona autokarami bezwolna masa, skandująca pod dyktando Kaczyńskich. Takie bezrozumne mięso armatnie, które jest przyzwoite albo niegodziwe, w zależności od tego, na kogo buczy. Sam – wszystko na to wskazuje – jestem "mięsem", bo choć nie stałem w niedzielę ze stoczniowcami, to podobnie jak oni oceniam dzisiejszą rolę B. Borusewicza ‑ przyzwoitego i odważnego człowieka w czasach próby, który poświęcił z patriotycznych pobudek kawał życia dla ojczyzny. Dziś ten sam człowiek uwiarygodnia marność władzy zbudowanej na amnezji i zatarciu podziału dobro-zło. Razem z Czumą, Rulewskim i innymi historycznymi postaciami szlifuje kanty, ciągnie nas w stronę kompromisów, które kiedyś, w znacznie trudniejszych warunkach, sam odrzucił. Piszę to z żalem, bo nie rozumiem – o co chodzi, dlaczego tak się dzieje, po co mu to?

Wypowiedź Bartoszewskiego daje też dobry przyczynek do dyskusji o dyskusji. Kilka dni temu od czci i wiary został odsądzony Maciej Rybiński, dlatego że po imieniu nazwał tych, co w chwili agresji Rosji na Gruzję epatowali współczuciem dla napadniętych "separatystów", miłością do rosyjskiej kultury i generalną potrzebą tłumaczenia racji i motywów wysłania czołgów na Kaukaz. Podobno Rybiński zadusił swoim felietonem debatę publiczną i zwulgaryzował wymianę poglądów przypisaną światu ludzi wykształconych i inteligentnych. Odezwały się pełne oburzenia polemiki, że należy bronić prawa do "posiadania innego zdania", że "różnice stanowisk są rzeczą naturalną", a "media nie mogą promować walnięć pałką".

Gdzie są teraz obrońcy zasad debaty publicznej? Dlaczego nie potępiają Bartoszewskiego? Dlaczego nie piszą na ten temat pouczających tekstów? Czy wolno stygmatyzować rozmówcę dlatego, że ma inne zdanie; wykluczać go z dyskusji, deprecjonować poprzez przypisanie mu "bolszewizmu w myśleniu"? A może mamy podwójny standard? O "sowieckich agentach wpływu" mówić nie należy (ciekawe dlaczego?), ale tych, którzy dopominają się lustracji i dekomunizacji oraz zerwania czerwonego kompromisu, jak najbardziej trzeba określać mianem "bolszewika". Czy ukrytym założeniem tego sposobu myślenia nie jest przekonanie, że udział armatniego mięsa w debacie jest bez znaczenia; że jego debata nie dotyczy, bo "mięso" jest jedynie uciążliwym przedmiotem, a nie podmiotem zdarzeń? Zatem, jak jest, panowie obrońcy debaty publicznej?

Nie przejmujmy się powarkiwaniami mentorów! Mają początki depresji związanej ze złamaniem monopolu na interpretację i dostęp do jej publicznego przekazu. Ten stan będzie się im pogłębiał. Rzecz o coraz mniejszym znaczeniu.