Powiem w krótkich żołnierskich słowach: sięgnąłem przed chwilą do kosza i wyciągnąłem antonówkę. Prawdziwą antonówkę! Na niej leżały kiwi, jakieś czerwone, przechowywane w chłodniach, przemysłowe jabłka z globalistycznych jabłonek (jonagored, czy ki czort), podobna do złotej renety kwaśna psiuna i jeszcze jedna antonówka. Schowała się z boku pod uchem kosza. Referentowa robiła wczoraj zakupy, pewnie zaszła do naszego dziada oszusta, który rozkłada skrzynki obok księgarni, a potem odłożyła owoce na parapet. Jakie to szczęście, że trafiłem na antonówkę. Żółciutka, kwaśna, taka jak kiedyś.

Podobną ostatni raz jadłem w ogrodzie dziadka, pod potężnym drzewem, które albo dawało tyle, że jabłeczniki piekło pół ulicy i po dwóch tygodniach wszyscy mieli dosyć, albo nie dawało nic, i można mu było tylko grabić liście.Takie było! Umarło kilkanaście lat temu. W ogrodzie nie rośnie już żadna antonówka. Może ja kiedyś posadzę? Zastanowię się jeszcze czy warto, skoro nawet jabłonki odchodzą.

O!, został mi z niej jeno ogonek. Smaczna, żółciutka... Dobranoc.