Słucham muzyki przywiezionej z pięknego miasta L. i podczytuję zaprzyjaźnionych blogerów. Nie wiem co u nich; pewnie coś. Nie chce mi się robić roboty, siedzę lekko otępiały; nie da się już uratować tego czasu, zostaje mi tylko popisać na blogu.

Wracałem wczoraj z pracy drogą, którą zwykle wracam z pracy. Już nie będę nią chodził. Nie miałem szalika i cały wiatr leciał mi prosto na szyję. Zmarzłem, teraz kicham i leczę się tabletkami. W pewnym momencie zawadiacko podniosłem kołnierz prochowca, ale oceniając po skutkach – raczej nie pomogło. Mogłem się zapiąć, ale się nie zapiąłem. Z ręki do ręki przekładałem reklamówkę książek. Pracę w referacie zakończyłem tak, jak ją rozpocząłem, czyli wizytą w "Czytelniku". Przy czym początek się złożył przypadkiem, a koniec sobie zaplanowałem. Książki są jednak ciężkie, jeszcze zanim się do nich zajrzy.

Pogoda była pod psem; mokro, wietrznie, na chodnikach kałuże. Liście nieładne, butwiejące, zdradziecko śliskie. Tam, gdzie nierozdeptane, nieco ładniejsze – w brązach i żółcieniach. Pooblepiały ustawione na skwerach kosze na śmieci, zasypały trawniki i parkowe ścieżki. Ludzi mało, wszyscy gdzieś indziej. Jesień jak jesień – za rok będzie podobna. I za rok, i za rok, i za kolejny rok.

Wracałem do domu i wcale nie czułem ulgi. Sądzę, że wszystko to można było obmyślić nieco lepiej. Jakoś zaplanować, pospinać szczegóły, dopasować niuanse. Dam przykład. Siedzę w miarę wygodnie w fotelu. Nogi wyciągnąłem na krześle, na kolanach położyłem poduszkę, a na nią laptopa mojej referentowej. Piszę tekst, który za chwilę opublikuję na swojej stronie. Rzecz o niczym. Wracałem wczoraj z pracy i zaziębiłem się niemożebnie, a smaczku dodaje okoliczność, że był to mój ostatni dzień w referacie. Targałem książki, których pewnie nie przeczytam, a jak przeczytam, to i tak nie zrozumiem. Idąc wgapiałem się w bezkres liści, rozłożonych albo rozrzuconych wzdłuż drogi. Nic szczególnego, większości czytelników w ogóle to nie zajmie. Stukam zatem w klawiaturę, w tle snuje się głos Amalii Rodrigues, mogłoby się wydawać, że sytuacja jest znośna i względnie uporządkowana. I nagle... koniec głosu. Macam wokół, tam gdzie sięgam ręką, niestety – przyrząd do wciśnięcia "play" leży na podłodze obok odtwarzacza. Żeby tam podejść muszę ruszyć się, zburzyć wygodę, po kolei: odstawić laptopa, zdjąć nogi z krzesła, dźwignąć korpus, udać się w kierunku, schylić, wrócić, w tym czasie wysiedziane miejsce w fotelu odkształciło się, wystygło, laptop nie daje się ułożyć na poduszce... Mogło być inaczej, mogło być lepiej, nie trzeba było drwić ze mnie tak bezwzględnie i nieodwracalnie. Po co to wszystko? I ta jesień, która wraca, jak nie przymierzając poniedziałki. W pięknym mieście L. nie ma jesieni.


***
Referat, taki jakim dotąd był, skończył się siedemnastego dziesiątego zero ósmego albo dziś - jak kto woli. Może teraz nastanie referat II, chociaż szczerze mówiąc tego wolałbym uniknąć, bo otwarcie numeracji niechybnie skończy się eskalacją pędu i doprowadzi do jakiegoś referatu czwartej RP, czy innej Irlandii bis. Najłatwiej jest ośmieszyć słuszną sprawę. Powiedzmy po prostu, że referat zostaje ponownie otwarty. Tym razem będę jednak ostrożniejszy i ograniczę godziny urzędowania do niezbędnego minimum. Zawiedzionych ponowieniem referatu i wszystkich przyjaciół mniej lub bardziej szczerze pozdrawiam. Kasuję wszystko, co było. Licznik bije od zera; "przeszłość odkreślamy grubą linią". Heh...