Podobno darowanemu koniowi w zęby się nie zagląda, ale darowano godzinę i od razu zaspałem. Wstałem wściekły i głodny, w dodatku coś mi się musiało śnić, bo nie mam już wątpliwości na czym polega niuans, który kręcił mną przez ostatnie dni. Przestało mnie ciągnąć do blogosfery!

Przepraszam przyjaciół, bo to nie ma z wami nic wspólnego, po prostu w poniedziałek (dziś jest niedziela), w dniu zmiany referatu, odkryłem, że nie interesuje mnie, kto zamieścił notki w Salonie24 i co w nich napisał; nie zaglądam do niepoprawnych; txt ‑ nie licząc trzech, czterech kolegów ‑ omijam. Swój blog salonowy odwiedzam bez wypieków na twarzy i drżenia rąk. Dziwne? Dziwne.

Przestałem komentować, nie chce mi się spierać, zaczepiać i żartować; kątem oka wyłapałem, że Jarecki opublikował nowy tekst, i przeszedłem mimo (Jareckiego przepraszam). No, nie chce mi się po prostu, zwyczajnie, prozaicznie. Nie czuję się przy tym niepokojąco; cegła na głowę mi nie spadła, ani nawet kwiat w doniczce; jak chodziłem po wolności, tak po niej chodzę.

Z rana, w drodze do referatu, jeszcze ze sobą walczę, zapisuję pomysły, odrzucam w trawę kasztany, przenoszę z chodnika ślimaki, ale potem – zupełnie nic, pełne zero. Mam więc w notesie szkic rozrachunkowego tekstu o Dornie, zdanie hak do tekstu o lustracji, coś tam o jednym z blogowisk, które wymaga od użytkownika duszy niewolnika. Nic ciekawego, nic wybitnego. Krew w piach, wszystko po nic, nadaremność.

Piszę tę oto notkę, drodzy czytelnicy, żeby się z wami podzielić swoim szczęściem. Jeśli tak dalej pójdzie, wrócę na drogę pracowitości i może coś jeszcze ze mnie będzie. Pokonam słabość. Dokończę to i owo, z pożytkiem dla społeczeństwa i siebie samego. Boję się tylko, że moja atrofia uczuć blogosferycznych szybko minie; wystarczy pierwsze znudzenie referatem i konstrukcja padnie jak ‑ nie przymierzając – sojusz polsko-sowiecki. Pokładam tym samym w atrofii spore nadzieje, a blogosferę oskarżam o większość nieszczęść na świecie. No bo tak: jest złodziejem czasu, wydaje się że bezsprzecznie jest!; momentami radykalizuje nastrój, aż człowiek się drugiego dnia nie poznaje, "że nie poznaje"; naraża zdrowie na skoki ciśnienia, naraża; bywa dyskomfortowa, kiedy po podwórku kręcą się nieproszeni goście, oj! Słowem ‑ czyste zło. O dobrych skutkach blogosfery pisał nie będę, bo choć jest ich więcej, to jednak byłoby to nie na temat, a nic mnie tak nie irytuje jak odchodzenie od tematu. Może tylko wysiłek fizyczny mnie bardziej irytuje, ale to też nie na temat.

W ten sposób doszliśmy do finału, w którym wypada strzelić repryzę. Jednym zdaniem: zatrofiły się u mnie uczucia blogosferyczne. Amen.