Kaszgar – Ali
Ten odcinek drogi to Tibetan Highway, a jego przejazd, zwłaszcza dla cudzoziemców, wymaga specjalnego zezwolenia. A takie zezwolenia nie są praktycznie wydawane. Polecany w przewodnikach właściciel John’s Caffe w Kaszgarze stwierdził, że trzeba o nie wystąpić do władz prowincji w Urumczi (ok. 1000 km na wschód), czekać około miesiąca, a i tak od kilku miesięcy nie wydano takiego pozwolenia z racji zamieszek jakie podobno miały miejsce na trasie.
Pozostało wybrać inną trasę lub spróbować przedostać się nielegalnie.
Jeszcze w Kraju rozważałem ten wariant; jeśli nie uda mi się „wariant tybetański” zamierzałem udać się na wschód południową nitką Jedwabnego Szlaku, przez Hotan i dalej do Golmudu, skąd podobno można wjechać do Tybetu.
Cała trasa to ok. 250 km z Kaszgaru do Yechen, a następnie ok. 1300 km do Ali (już w Tybecie).
Z Kaszgaru udało mi się złapać autobus do Yechen (Kargalik) w ostatniej chwili. Droga dobra, jedyną niedogodnością były powtarzające się zjazdy na pobocze przy dobudowywanych przepustach.
Siedzący obok mnie młody Ujgur, widząc, że robię zdjęcia przez szybę autobusu podjął się pokazywania mi co ciekawszych miejsc na trasie. Jak to dobrze, że Bozia dała nam rączki… To, co zwróciło uwagę, to szeroko, płasko rozlane rzeki i ruiny miasta w okolicach Yarkanu. Stan ruin, podobny do Ha Noi – wzgórza pokryte rozpadającymi się resztkami glinianych murów. (Teren ogrodzony i chyba prowadzone tam były jakieś prace konserwacyjne).
W Yechen zaczepiłem jedynego Europejczyka w autobusie, jak się okazało Francuza, z zamiarami identycznymi jak moje. Już razem pojechaliśmy taksówką na obrzeża miasta, skąd zaczyna się droga w kierunku Tybetu.
Przy skrzyżowaniu można dogadywać się na przejazd Toyotą 4WD (2 dni jazdy z możliwością robienia zdjęć), autobusem sypialnym (36 godzin), lub kierowcami ciężarówek (około tygodnia). Na moje wątpliwości, co do możliwości przejazdu bez pozwolenia kierowca stwierdził, że da się załatwić. (problemem jest „Check point” znajdujący się ok. 150 km od Yechen – przy zawróceniu nie ma jak wrócić- można czekać nawet tydzień na okazję). Wariant autobusowy jest podobno o tyle łatwiejszy, że pasażerowie nie są sprawdzani – autobus dojeżdża tam ok. 3 w nocy).
Ułożyło się korzystnie; start następnego dnia rano. Jedziemy w 2 Toyoty. W pierwszej 5 Tybetańczyków, w naszej 2 Chińczyków , Francuz i ja.
Pierwszy odcinek, ok. 50 km, to przyzwoita droga pokryta asfaltem. Jest i pierwsza przygoda; Z naprzeciwka jechał konwój wojskowy. Nasz kierowca zwykle jadący środkiem (a nawet lekko po lewej) zwlekał ze zjechaniem na prawą stronę. Prowadząca konwój ciężarówka natychmiast odbiła w lewo spychając nas na pobocze. Trzeba wiedzieć, kto rządzi.
Dalsza droga to już przebijanie się coraz wyżej przez kolejne pasma górskie. Tereny coraz mniej zamieszkałe, coraz mniej roślinności. Coraz lepiej widać bielejące szczyty Pamiru. Dojeżdżamy do większej miejscowości z „check point’em”. Kilkunastominutowa ceregiela sprawdzania, wątpliwości, wahań. Zostajemy przepuszczeni bez wpisywania do „księgi gości”. Możemy jechać. Przy wyjeździe oglądamy duże koszary wojskowe ze sprzętem różnego przeznaczenia i charakterystycznym dla tamtego rejonu żołnierzem na warcie. (Posterunki to miejsce na podwyższeniu dla żołnierza i, jeśli jednostka jest większa, siedząca warta dla wyższych szarż). Wspinamy się na przełęcz (prawie 5000 m.n.p.m.) i zjeżdżamy do miejscowości Mazar już na terenie regionu autonomicznego Aksai Chin. To ważne skrzyżowanie. Sama miejscowość to trzy parterowe budynki. W jednym z nich jest jadłodajnia. Kierowca namawia nas, aby coś zjeść, bo to jedyna okazja po drodze, a mamy jeszcze do przejechania spory odcinek. Nie bardzo mam na to ochotę. Zaczynam mieć objawy choroby wysokościowej: ból głowy, zmęczenie, złe samopoczucie. Inni chyba też. Jedynie jeden z Chińczyków zamawia porcję langmanu (makaron z sosem na ostro). I nie wiedziałem, że makaron z ponad litrowej miski można wciągnąć jednym „wślizgiem”. Chińczycy to zdolny naród. Dobrze, że przed wyjazdem obiecałem sobie, że nie będę się niczemu dziwił, a jedynie obserwował. Ale apetyt wrócił mi dopiero następnego dnia.
Wjeżdżamy na kolejną przełęcz już powyżej 5000 m.n.p.m.. Chwila na podziwianie panoramy z ośnieżonymi pasmami górskimi i zaczyna zmierzchać. Kierowca śpieszy się, aby dojechać do miejsca noclegu. Jednak nie zapomina, jako mahometanin, o modlitwie – zatrzymujemy się, wyjmuje dywanik i modli się z twarzą skierowaną na zachód. Ruszamy. Jest coraz ciemniej, co zmniejsza komfort jazdy; kierowca nie widzi dobrze nierówności, więc kilka razy dobrze przyłożyłem głową w sufit mimo trzymania za oparcie. W pewnym momencie zza zakrętu wyjeżdża ciężarówka. Sytuacja o tyle kłopotliwa, że droga akurat w tym miejscu zwężała się biegnąc pewnego rodzaju wąwozem, a jej szerokość nie pozwalała na minięcie się dwu pojazdów. Szybkość obu pojazdów wykluczała wyhamowanie. Obaj kierowcy gwałtownie hamowali, a w ostatnim momencie obaj skierowali swe pojazdy w prawo wjeżdżając częściowo „na bandę”. Zatrzymaliśmy się w sporym przechyle. Kierowca wycofał aż do miejsca, gdzie można było się wyminąć. I po krótkiej wymianie zdań (b. spokojnej , raczej w duchu „dzięki Bogu…”), pojechaliśmy dalej, ale już z mniejszą prędkością.
Na nocleg dotarliśmy już blisko północy. Szybko do łóżek, gdyż następnego dnia mieliśmy rozpocząć jazdę ok. 6 rano ( słońce wschodziło tam po godzinie 8.), a trzeba było jeszcze coś zjeść.
Rano czuję się fatalnie (choroba wysokościowa), a tu jeszcze typowe problemy. Brak wody do umycia i jakiejkolwiek toalety. Gdzie tu się schować na płaskowyżu i to jeszcze przy temperaturze bliskiej zera. Aklimatyzacja to nie tylko dostosowanie do warunków klimatycznych, ale i kulturowych.
Ruszamy. Znowu przełęcz i dalej jazda po płaskowyżu. To szeroka dolina o wysokości ok. 4500 m.n.p.m. – efekt szybkiej erozji. Żadnej roślinności. Żadnych miejscowości i siedzib ludzkich. Raz dało się zauważyć w odległości kilkunastu kilometrów kilka budynków. Doskonała widoczność. Sucho i mimo słońca dość zimno. Jest sporo kurzu podnoszonego przez nawet najmniejszy powiew wiatru. U jednego z Chińczyków zauważam ślady krwi przy czyszczeniu nosa, co trzeba robić regularnie i często. Mnie dodatkowo zaczyna niezwykle mocno boleć kark. Dochodzę do wniosku, że powodem jest aparat fotograficzny, który staram się mieć w ciągłej gotowości. Trudno. Zdejmuję. Po godzinie ból zmniejsza się.
Ta dolina miała ze trzysta kilometrów. Przekraczamy niewielką przełęcz i nad drogą jest brama wjazdowa. To Tybet. Pod wieczór osiągamy jezioro Pangong Tso (w pobliżu miejscowość Rutog). Proponuję, aby tam zanocować. Jednak brak zgody wśród pasażerów. Do Ali jest jeszcze ok. 100 km, ale drogi są rozkopane – budowana jest nowa droga wysokiej klasy na całej długości. Kilkanaście kilometrów już użytkowane. Do Ali docieramy około północy.
Jesteśmy w Tybecie.
Następny wpis – Królestwo Guge.