Dopiero gdy po raz drugi, powolutku przeczytałem Twój tekst, zrozumiałem ile wspaniałej prawdy zmieściłeś w tych kilku akapitach.
Pozwolisz, że dopiszę krótki kawałek.
Nocą, w małym miasteczku, wychodzi się na spacer z koleżanką, z którą przez dwa tygodnie uczestniczy się w plenerze malarskim zorganizowanym przez uczelnię. Mija się pocztę, domki brzydsze i ładniejsze, trafia na rynek, cichy i uśpiony o tej porze. Patrzy się jak gasną ostatnie światła po domach.
Wychodzi się na okoliczne pola, wącha trawę, skoszone siano, słucha pohukiwania nocnych ptaków.
Wracając, widzi się w uśpionym miasteczku punkt, który nie dość, że świeci jak gwiazda poranna, to na dodatek ma drzwi otwarte, za których różne głosy i odgłosy słychać.
To piekarnia.
Wchodzi się i ogląda cudowne rzeczy po raz pierwszy w życiu. Chłonie zapachy, niby znajome, ale ileż piękniejsze, smakuje zakwasu, surowego, wyrośniętego ciasta.
Wychodzi się z gorącym bochenkiem w plecaku.
Jest w pół do czwartej. Jest świt. Słońce wstaje.
Wraca się do domu. Idzie się spać, ciasno przytulonym do kogoś, kto jeszcze wczoraj był tylko koleżanką. Kolegą z roku. Jest pięknie.
Dzięki, Grzesiu.
PS. Posłowie dla dociekliwych:
Opisałem ten spacer krok po kroku, tak jak mi w pamięci pozostał, jako jedno z moich najpiękniejszych wspomnień. Nasza bliskość, nagła i niespodziewana nie została wówczas w sensie biologicznym skonsumowana. Koło południa zjedliśmy nasz chleb. Z masłem i solą.
Grzesiu, teraz będzie lirycznie, ze szczyptą erotyzmu
Dopiero gdy po raz drugi, powolutku przeczytałem Twój tekst, zrozumiałem ile wspaniałej prawdy zmieściłeś w tych kilku akapitach.
Pozwolisz, że dopiszę krótki kawałek.
Nocą, w małym miasteczku, wychodzi się na spacer z koleżanką, z którą przez dwa tygodnie uczestniczy się w plenerze malarskim zorganizowanym przez uczelnię. Mija się pocztę, domki brzydsze i ładniejsze, trafia na rynek, cichy i uśpiony o tej porze. Patrzy się jak gasną ostatnie światła po domach.
Wychodzi się na okoliczne pola, wącha trawę, skoszone siano, słucha pohukiwania nocnych ptaków.
Wracając, widzi się w uśpionym miasteczku punkt, który nie dość, że świeci jak gwiazda poranna, to na dodatek ma drzwi otwarte, za których różne głosy i odgłosy słychać.
To piekarnia.
Wchodzi się i ogląda cudowne rzeczy po raz pierwszy w życiu. Chłonie zapachy, niby znajome, ale ileż piękniejsze, smakuje zakwasu, surowego, wyrośniętego ciasta.
Wychodzi się z gorącym bochenkiem w plecaku.
Jest w pół do czwartej.
Jest świt.
Słońce wstaje.
Wraca się do domu. Idzie się spać, ciasno przytulonym do kogoś, kto jeszcze wczoraj był tylko koleżanką. Kolegą z roku. Jest pięknie.
Dzięki, Grzesiu.
PS. Posłowie dla dociekliwych:
Opisałem ten spacer krok po kroku, tak jak mi w pamięci pozostał, jako jedno z moich najpiękniejszych wspomnień. Nasza bliskość, nagła i niespodziewana nie została wówczas w sensie biologicznym skonsumowana. Koło południa zjedliśmy nasz chleb. Z masłem i solą.
Tomek
merlot -- 01.04.2008 - 19:01