Ten tekst w moim przekonaniu jest trochę o chciejstwie wspólnotowym, a trochę o chciejstwie równościowym w wydaniu “wszyscy jesteśmy tacy sami więc zasługujemy na to samo”.
Pomyślałam sobie, że ludzie boją się różnic a ten lęk bierze się stąd, że skoro zaczynamy różnicować, to tym samym zaczynamy oceniać – znaczy, że w samym różnicowaniu zawarta jest ocena – i skoro tak to przecież może się okazać, że JA mam mniej czegoś a ktoś drugi więcej. Tym czymś może być wszystko. I JA mogę okazać się tym “gorszym” no to ja tego nie chcę przecież.
Czy to się nie bierze z pełzającego w niskich stanach poczucia własnej wartości?
Czy nie będę w takiej sytuacji szukać podobnych sobie, by poczuć się lepiej? Czy nie będę wokół nich się gromadzić, przytulać do nich w sensie społecznym?
Tak sobie pisząc zastanawiam się dlaczego we mnie nie ma tego lęku przed różnicami… Dlaczego ja sama uważam, że różnorodność jest wartością, a nie pieczątką “lepszy” – “gorszy”.
Uświadomiłam sobie, że od dziecka przebywałam w środowisku, w którym to ja byłam ta trochę inna. Biegałam po podwórku z dzieciakami z rodzin w bardzo trudnej sytuacji. Większość ich rodziców miała poważne problemy z alkoholem, było bardzo krucho finansowo, była przemoc.
U mnie w domu większośc tych problemów nie było. Moja mama prowadziła restaurację w Warszawie, co dawało nam więcej niż stabilną sytuację materialną.
Oni skończyli w najlepszym razie zawodówki a ja poszłam do liceum. Kiedy oni od kilku lat pracowali, często sami już pili, niekiedy żyli w sposób, który w konsekwencji zaprowadził ich do więzienia, kilkoro zginęło w wypadku samochodowym – ja poszłam na studia.
Z czasem nasze drogi się rozeszły, jak to w życiu. Natomiast naprawdę szczerze byliśmy kumplami, przyjaźniliśmy się. Pamiętam, że to mnie było jakoś głupio i niezręcznie, teraz myślę że może im też, ale znaliśmy się. Oni wiedzieli kim jestem jako człowiek, a ja wiedziałam kim oni są.
Minęło ileś tam lat.
I niech Pan zobaczy, Panie Yayco – w mojej pracy, tej w w publicznej służbie, to jest dalszy ciąg tej samej historii niejako.
Ludzie, którzy przychodzą są bardzo różni pod każdym względem i moim “zadaniem” jest umiejętność nawiązania kontaktu z każdym z nich. Każdy z nich niemal testuje mnie choć inaczej to wygląda.
Kiedy zjawia się ktoś “ważny”, zamożny, wykształcony, inteligentny to sprawdza czy ta sierota (czyli ja) rozumie różne trudne słowa.
Kiedy zjawia się ktoś po iluś odsiedzianych wyrokach sprawdza co ta laleczka (czyli ja) zakuma generalnie i czy nie zemdleje na ten przykład od jakiejś tam historii.
No. Muszę uczciwie powiedzieć (choć może nieskromnie), że nie mam problemu w porozumieniu się ani z jednymi, ani z drugimi.
I nie zaprzeczam różnicom między nami – akceptuję je i szanuję.
Nie zamykam się w getcie choć daję prawo innym do zamykania się w nim.
Pamiętam taką rozmowę z moim przyjacielem z liceum co on jest teraz szycha i od lat zdradzał taki nieco pogardliwy stosunek do tych “niżej”. Próbowałam go przekonać, że to jest bardzo nie w porządku, bardzo jest to głupie zamykać się w getcie dla szych. A teraz mi przeszło – nie moja w końcu to sprawa. To też jest akceptacja różnic.
Zajrzałam do wielu światów dzięki mojej pracy… Zajrzałam z różnych stron dzięki swoim wyborom osobistym.
Na różnicach można budować wtedy kiedy się im nie zaprzecza i kiedy zdołamy dostrzec w nich wartość. A niechby i taką, że to dobra baza do rozpoczęcia rozmowy.
Panie Yayco
Ten tekst w moim przekonaniu jest trochę o chciejstwie wspólnotowym, a trochę o chciejstwie równościowym w wydaniu “wszyscy jesteśmy tacy sami więc zasługujemy na to samo”.
Pomyślałam sobie, że ludzie boją się różnic a ten lęk bierze się stąd, że skoro zaczynamy różnicować, to tym samym zaczynamy oceniać – znaczy, że w samym różnicowaniu zawarta jest ocena – i skoro tak to przecież może się okazać, że JA mam mniej czegoś a ktoś drugi więcej. Tym czymś może być wszystko. I JA mogę okazać się tym “gorszym” no to ja tego nie chcę przecież.
Czy to się nie bierze z pełzającego w niskich stanach poczucia własnej wartości?
Czy nie będę w takiej sytuacji szukać podobnych sobie, by poczuć się lepiej? Czy nie będę wokół nich się gromadzić, przytulać do nich w sensie społecznym?
Tak sobie pisząc zastanawiam się dlaczego we mnie nie ma tego lęku przed różnicami… Dlaczego ja sama uważam, że różnorodność jest wartością, a nie pieczątką “lepszy” – “gorszy”.
Uświadomiłam sobie, że od dziecka przebywałam w środowisku, w którym to ja byłam ta trochę inna. Biegałam po podwórku z dzieciakami z rodzin w bardzo trudnej sytuacji. Większość ich rodziców miała poważne problemy z alkoholem, było bardzo krucho finansowo, była przemoc.
U mnie w domu większośc tych problemów nie było. Moja mama prowadziła restaurację w Warszawie, co dawało nam więcej niż stabilną sytuację materialną.
Oni skończyli w najlepszym razie zawodówki a ja poszłam do liceum. Kiedy oni od kilku lat pracowali, często sami już pili, niekiedy żyli w sposób, który w konsekwencji zaprowadził ich do więzienia, kilkoro zginęło w wypadku samochodowym – ja poszłam na studia.
Z czasem nasze drogi się rozeszły, jak to w życiu. Natomiast naprawdę szczerze byliśmy kumplami, przyjaźniliśmy się. Pamiętam, że to mnie było jakoś głupio i niezręcznie, teraz myślę że może im też, ale znaliśmy się. Oni wiedzieli kim jestem jako człowiek, a ja wiedziałam kim oni są.
Minęło ileś tam lat.
I niech Pan zobaczy, Panie Yayco – w mojej pracy, tej w w publicznej służbie, to jest dalszy ciąg tej samej historii niejako.
Ludzie, którzy przychodzą są bardzo różni pod każdym względem i moim “zadaniem” jest umiejętność nawiązania kontaktu z każdym z nich. Każdy z nich niemal testuje mnie choć inaczej to wygląda.
Kiedy zjawia się ktoś “ważny”, zamożny, wykształcony, inteligentny to sprawdza czy ta sierota (czyli ja) rozumie różne trudne słowa.
Kiedy zjawia się ktoś po iluś odsiedzianych wyrokach sprawdza co ta laleczka (czyli ja) zakuma generalnie i czy nie zemdleje na ten przykład od jakiejś tam historii.
No. Muszę uczciwie powiedzieć (choć może nieskromnie), że nie mam problemu w porozumieniu się ani z jednymi, ani z drugimi.
I nie zaprzeczam różnicom między nami – akceptuję je i szanuję.
Nie zamykam się w getcie choć daję prawo innym do zamykania się w nim.
Pamiętam taką rozmowę z moim przyjacielem z liceum co on jest teraz szycha i od lat zdradzał taki nieco pogardliwy stosunek do tych “niżej”. Próbowałam go przekonać, że to jest bardzo nie w porządku, bardzo jest to głupie zamykać się w getcie dla szych. A teraz mi przeszło – nie moja w końcu to sprawa. To też jest akceptacja różnic.
Zajrzałam do wielu światów dzięki mojej pracy… Zajrzałam z różnych stron dzięki swoim wyborom osobistym.
Na różnicach można budować wtedy kiedy się im nie zaprzecza i kiedy zdołamy dostrzec w nich wartość. A niechby i taką, że to dobra baza do rozpoczęcia rozmowy.
Gretchen -- 16.07.2008 - 10:34