ja z całego dziedzictwa po przodkach mam złoty zegarek z Rosji Carskiej i komplet zastawy stołowej z Poznania. Srebrnej, z monogramem.
Siedzę z Janem w trzynastej celi na Ratuszu, pośrodku miasta, trzy dni temu razem nas wzięli, posadzili, trzymają, i basta.
Na podłodze sen nasz nielekki, zupę dali, że pies jej nie zje, Jana chroni pancerz dialektyki, mnie- leciutki obłok poezji.
Smród, robactwo, ciężkie chrapanie… Ano- różnie w życiu się darzy. Ktoś nabazgrał węglem na ścianie: “Niechaj żyje walka piekarzy!”
Ja-cóż? Gwizdać! Siedzę od piątku, mogę siedzieć tak choćby miesiąc, ale Jan ma katar żołądka, no i lat bez mała sześćdziesiąt,
trzeba jego hartu i woli, żeby ważyć to sobie lekce, no bo człowiek, gdy go brzuch boli, zapomina i o dialektyce!
Siedzę, siedzę, liczę godziny, Jan się zdrzemnął, o ścianę wsparty, nad globusem jego łysiny zaświtało kwadrans po czwartej.
Stęknął, ocknął się i beztrosko wyprostował zgarbione plecy: “Wiesz- powiada- w Magnitogorsku dziś ruszają dwa wielkie piece…”
Świt był szary, pełznął niechętnie, jakby mieli co zarżnąć nad miastem, i myślałem sobie: “Jak pięknie w tej parszywej celi trzynastej.”
I o Janie myślałem jeszcze, i gdzie Rzym, gdzie Krym, a gdzie Polska, i płonęły w śledczym areszcie wielkie piece Magnitogorska.
Żeby nie nadużywać Pańskiej cierpliwości ponadnormatywnie, mówię od razu, że to Broniewski Władysław.
pozdrawiam
No cóż,
ja z całego dziedzictwa po przodkach mam złoty zegarek z Rosji Carskiej i komplet zastawy stołowej z Poznania. Srebrnej, z monogramem.
Siedzę z Janem w trzynastej celi
na Ratuszu, pośrodku miasta,
trzy dni temu razem nas wzięli,
posadzili, trzymają, i basta.
Na podłodze sen nasz nielekki,
zupę dali, że pies jej nie zje,
Jana chroni pancerz dialektyki,
mnie- leciutki obłok poezji.
Smród, robactwo, ciężkie chrapanie…
Ano- różnie w życiu się darzy.
Ktoś nabazgrał węglem na ścianie:
“Niechaj żyje walka piekarzy!”
Ja-cóż? Gwizdać! Siedzę od piątku,
mogę siedzieć tak choćby miesiąc,
ale Jan ma katar żołądka,
no i lat bez mała sześćdziesiąt,
trzeba jego hartu i woli,
żeby ważyć to sobie lekce,
no bo człowiek, gdy go brzuch boli,
zapomina i o dialektyce!
Siedzę, siedzę, liczę godziny,
Jan się zdrzemnął, o ścianę wsparty,
nad globusem jego łysiny
zaświtało kwadrans po czwartej.
Stęknął, ocknął się i beztrosko
wyprostował zgarbione plecy:
“Wiesz- powiada- w Magnitogorsku
dziś ruszają dwa wielkie piece…”
Świt był szary, pełznął niechętnie,
jakby mieli co zarżnąć nad miastem,
i myślałem sobie: “Jak pięknie
w tej parszywej celi trzynastej.”
I o Janie myślałem jeszcze,
i gdzie Rzym, gdzie Krym, a gdzie Polska,
i płonęły w śledczym areszcie
wielkie piece Magnitogorska.
Żeby nie nadużywać Pańskiej cierpliwości ponadnormatywnie, mówię od razu, że to Broniewski Władysław.
pozdrawiam