zwisało mi, że to tylko pluszaki (bo lalek nie miałam), jakoś nie marzyłam o tym, że ożyją, w ogóle się nad tym nie zastanawiałam, po prostu im układałam jakieś kolejne przygody :)
Czekaj, co ja miałam w tej mojej menażerii…
Wiecznie zaspanego królika Wojtka, małpkę Kamila, szopa nazwanego z niewiadomych przyczyn Azan Leor, sowę Helise (po dyrektorce mojej pierwszej podstawówki, bo od niej ją dostałam), wielkiego misia Olę (chyba tak z norweska, bo to był zdecydowanie niedźwiedź, a nie niedźwiedzica), fioletowego słonia Bartka, błękitnego słonia Artura…
I Frania. Franio jest najważniejszy.
Był ze mną w szpitalu, kiedy w styczniu 1990 leżałam z tym poparzeniem trzeciego stopnia.
Do dzisiaj siedzi w szafie, choć została z niego cera na cerze. Jakby ktoś go ruszył, to bym zapierdoliła, nie patrząc, że to tylko rozpadająca się przytulanka – mam nadzieję, że nie świadczy o żadnej chorobie psychicznej.
Tyle w temacie. A poza nim – zdrowiejecie, Gretchen?
To ja odwrotnie w sumie,
zwisało mi, że to tylko pluszaki (bo lalek nie miałam), jakoś nie marzyłam o tym, że ożyją, w ogóle się nad tym nie zastanawiałam, po prostu im układałam jakieś kolejne przygody :)
Czekaj, co ja miałam w tej mojej menażerii…
Wiecznie zaspanego królika Wojtka, małpkę Kamila, szopa nazwanego z niewiadomych przyczyn Azan Leor, sowę Helise (po dyrektorce mojej pierwszej podstawówki, bo od niej ją dostałam), wielkiego misia Olę (chyba tak z norweska, bo to był zdecydowanie niedźwiedź, a nie niedźwiedzica), fioletowego słonia Bartka, błękitnego słonia Artura…
I Frania. Franio jest najważniejszy.
Był ze mną w szpitalu, kiedy w styczniu 1990 leżałam z tym poparzeniem trzeciego stopnia.
Do dzisiaj siedzi w szafie, choć została z niego cera na cerze. Jakby ktoś go ruszył, to bym zapierdoliła, nie patrząc, że to tylko rozpadająca się przytulanka – mam nadzieję, że nie świadczy o żadnej chorobie psychicznej.
Tyle w temacie. A poza nim – zdrowiejecie, Gretchen?
pozdrawiam i pururu